Przejdź do zawartości

Strona:Nikołaj Gogol - Portret.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nego; tylko w duszy zostawało się jakieś niewytłomaczone, przykre uczucie. Mimo to Czartkow nie mógł zgoła uwierzyć, że to był sen. Wydawało mu się, że między snami była jakaś dziwna cząstka rzeczywistości. Zdawało się nawet, iż w samem spojrzeniu starca coś mówiło, że był u niego tej nocy; ręka jego czuła trzymany przed chwilą ciężar, jakby ją przed minutą ktoś z niej wyrwał. Wierzył, że gdyby tylko trzymał był mocniej rulon, zostałby on w jego ręce i po przebudzeniu.
Boże mój! Gdybyż choć część tych pieniędzy! — rzekł ciężko wzdychając i w wyobraźni jego zaczęły sypać się z worka wszystkie widziane we śnie rulony z nęcącym napisem „1000 dukatów“. Rulony rozwijały się, złoto błyszczało, zawijało się znowu — a on siedział, patrząc bezmyślnie i nieruchomo w pustkę, nie mogąc oderwać się od tego, niby dziecko, siedzące przed leguminą i patrzące z łykaniem ślinki, jak jedzą ją inni.
Nakoniec rozległo się stukanie do drzwi, co otrzeźwiło go niemile. Wszedł gospodarz z rewirowym, którego oblicze jak wiadomo, jest bardziej przykre dla ludzi ubogich, niż twarze żebraka dla bogaczy. Gospodarz niewielkiego domu, w którym mieszkał Czartkow, był jednym z tych istot, jakiemi bywają zazwyczaj właściciele domów gdziebądź na Wasiljewskim Ostrowie, po stronie petersburskiej lub w odległym zakątku Kolomny, — istotą, jakich wiele w Rosji, o tak trudnym do