Przejdź do zawartości

Strona:PL Curwood - Kazan.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

straszliwym grzmotem burzy, w piorunowym huku strumieni i wodospadów. Na karku i na żebrach widniały blizny po stoczonych bójkach; pod mroźnem tchnieniem śniegu ślepia krwią mu nabiegły.
Zwał się „Kazan“, dziki pies w miejscowem narzeczu. Był zaś olbrzymem z pośród swej braci i niepokonaną wytrzymałością dorównywał ludziom, gdy, zaprzężony do sanek, biegł wraz z nimi poprzez tysiące niebezpieczeństw zmrożonego nawskroś świata.
Kazan nie wiedział, co to strach. Nigdy nie rwał się do ucieczki. Nawet wówczas, w owy dzień tragiczny, gdy w wielkim lesie jodłowym walczył z potężnym szarym rysiem, którego wreszcie pokonał.
Tu zaś przerażało go coś w tym domu. Bał się czegoś, a czego sam nie wiedział. Zdawał sobie jedynie sprawę, że go tu przeniesiono do świata zupełnie odmiennego, niż ów, gdzie żył dotychczas; że na widok całego mnóstwa rzeczy przejmowało go drżenie i niepokój.
Było to pierwsze jego zetknięcie się z cywilizacją. Czekał też, pełen niepokoju, aż pan jego powróci do tej dziwnej izby, gdzie go był zostawił.
W izbie tej zaś pełno było dziwnych, przejmujących trwogą przedmiotów. Wszędzie na ścianach widać było duże twarze ludzkie w złoconych ramach, nie poruszające się, nie mówiące nic, lecz wpatrujące się weń takim wzrokiem, jakim nikt jeszcze nigdy nań nie poglądał. Pamiętał przecież jednego ze swych dawnych panów, rozciągniętego na śniegu, nieruchomego i zimnego, jak te postacie. Długo go wówczas obwąchiwał, aż wreszcie, siadłszy na zadzie, rzucił w oddal ponury, przejmujący śpiew śmierci. Ale postacie te, wiszące na ścianach, wyglądały raczej na ludzi żyjących. Mimo to nie ruszały się, właśnie jakgdyby były martwe,