Przejdź do zawartości

Strona:PL Miciński - W mrokach złotego pałacu czyli Bazylissa Teofanu.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
B. TEOFANU: Sam nie wiesz, jak wzdrygnąłeś naraz moją duszą!
(w zadumie) Któżby jak nie Szatan? miał włócznię zieloną ze złotymi znaki — i on mnie spotykał w jaskini — jego namiętne chwytały mnie objęcia —
Mrok, którego ostrogi rzucały w nocy blask rubinowy, jakby z podziemi wychodził ogień, jakby pękła ziemia —
B. NIKEFOR: (do siebie) Lecz to szaleństwo —
Cymisches źle zamknięty, tu korzysta z wyjścia, a zbroja jego tu wisi jako wotum.
(głośno) Widziałem sam Cień Zagreusa —
B. TEOFANU: Widzisz, jakiś Ty dobry — tak, to był Djonizos...
Bóg Hadesu — w ekstazie pogrąża naraz miłości i złudy —
R. MELODOS: Nie jest to złuda! stawszy się matką wystawiłaś kolumnę w świątyni wieczności!
B. TEOFANU: Czy nie jest każda z kobiet morderczynią? Czy nie zabija tych wszystkich nasion, z których tylko jedno ocala od zagłady jakiś traf nieszczęsny?
Attyla wszak miał 600 dzieci, bo nigdy nie powtarzał nocy z tą samą... małżonką.
Jaźń ludzka powstaje wśród mirjady nasion, wśród setek uścisków — przypadkiem jedno maleńkie sperma wytworzy tę potworną górę Syzyfa, co się zwie Człowiekiem.
R. MELODOS: Tyś nie zabijała żadnej mocy w sobie, coś wzięła z chwili jednej — przekażesz wieczności.
B. NIKEFOR: Kończmy! już niema czasu. Tobie jest śmierć straszna — lub mnie umiłuj. Wtedy wrócisz do Bizancjum. Samodzielnie będziesz rządziła jak Semiramida lub królowa Saba.