Przejdź do zawartości

Strona:PL Miciński - W mrokach złotego pałacu czyli Bazylissa Teofanu.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
J. CYMISCHES: Nie, doprawdy: cóź mi to szkodzi, że na mnie, jak na źwierzęciu, pojeździ noc całą ta Panieneczka, bijąc mnie łopatą i zapędzając po djabelskich jarach?... Wolę to, niż mam rozpęcznieć jak limba od nadmiaru żywicy...
WELIA: Nadpływają korabie Rossów — i tam jest kniaź, za którym tęskni moja córa —
Uwiadom go iż ona tu jest i że straży mało.
J. CYMISCHES: (do siebie) Jeśli zostanę cesarzem, będę wiedział, co należy czynić z wiedźmami, które mają piękne córy na lep dla awanturników!
WELIA: Ażeby zaś skutek był pewniejszy, daj mu ten pierścień od matki jego xiężny Olgi — niech włoży na palec Bazilissie —
J. CYMISCHES: Dobra matko wężów i turkawek, jeśli to ma wzniecić miłość, nie mogłaś znaleść w żadnym kącie tej planety lepszego posłańca. Jestem Wielki Kofta w tych wszystkich utarczkach, gdzie trzeba drabiny, namów i sennego ziela! W pierścieniu tym odgaduję ziarno mandragory, kamień z mózgu smoka, tudzież światło zbierane ze studni klasztornej w noc, gdy świeci Wenus —
WELIA: Mylisz się — jest tu żywa krew... zresztą to Ciebie nie tyczy, rozumiesz!
J. CYMISCHES: Czy działa to tylko na mężczyzn?
WELIA: Toż kniaź nie jest białogłową —
J. CYMISCHES: Lecz gdyby miał pewną w swej naturze lukę?
WELIA: Siarka pali mnie i Ciebie, toż ogień grecki pożera jednako Twe i moje ciało... lecz cóż ty jesteś za tępiec!...