Przejdź do zawartości

Strona:PL Miciński - W mrokach złotego pałacu czyli Bazylissa Teofanu.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
lodowe. Nagle lazurowe światło roziskrza się — rozsiewa mosty, kolumny i świątynie z płomieni — falują zasłony rubinowego ognia; niezliczone schody z lodowych gór wiodą do coraz głębszej Tajemnicy —
(Rozlega się szum wzbierającej fali).
GŁOS: Nieszczęście idzie za Nikeforem i forteca nie obroni go!
B. NIKEFOR: Słyszałem głos — jakby z otchłani!
B. TEOFANU: Zaiste, tam z głębiny morza dobywał się głos niebiański, jakby tysiąc było w nim indyjskich Gandarbów!
B. NIKEFOR: Idzie za mną nieszczęście i forteca nie obroni mnie. Na zakręcie uliczki zjawił się mi kenobita, starzec parękroć stuletni. Poznałem go: ten, który wywróżył niegdyś djadem mnie i Janowi Cymisches.
B. TEOFANU: Djadem już świeci na Twym czole.
B. NIKEFOR: Cymischesa pustelnik wtedy ostrzegł, aby nie przyśpieszał losów krwawym występkiem.
B. TEOFANU: My ludzie nie rozumiemy głosów z tamtego brzegu.
B. NIKEFOR: Ten starzec podał mi pismo i znikł.
B. TEOFANU: I cóż?
B. NIKEFOR: Bolą mnie oczy od żaru pustyni i błota, którym ubryzgano mi twarz w stolicy mojej.
(podaje kartkę Teofanu)
I cóż?
B. TEOFANU: Masz ostrzeżenie, że w komnatach moich są mordercy.
B. NIKEFOR: Kenobita musiał zachwiać się w swojej wierze — wszak w piekle najmożniejszym jest Bóg. Jutro o brzasku wyjdę z legionami.