Przejdź do zawartości

Strona:PL Miciński - W mrokach złotego pałacu czyli Bazylissa Teofanu.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
wszelki wyraz „łzy“ „szczęście“ jawi się tylko lichym symbolem bezgranicznego Nieba. Teofanu kładnie się przy ołtarzu, którego blask coraz silniej wybucha ze smolnych potężnych wykrotów, posypanych bursztynem, ambrą i zlanych indyjską somą).
B. NIKEFOR: Zasnęła. Widać nie spała już wiele nocy. Z tej chwili wielkiego uspokojenia niech ona korzysta. We mnie nie rozwikłały się jeszcze potworne oploty Eumenid.
(W zamyśleniu najgłębszem).
Nikomu nie wierzyłem już — nie wierzyłem nawet sobie już —
bo człowiek ma potworne otchłanie kłamstwa i złego, jak natura skorpionów ma jad; człowiek wyższy nad wszystkie źwierzęta — jest wyższy tym, że wszystkie ich fałszów i okrucieństwa tajemnice w sobie zawiera.
Świat poznałem, lecz zawierzyłem tylko miłości mej. Wierzyłem, iż Boga może nie być, słońce może nagle zdradzić wszystkie świtów czekające poranki —
lecz kiedy Ona rzeknie tym głosem, który jest najwyższą Muzyką wśród nicości świata, kiedy Ona rzeknie, tak! objawione zostało aż po wielkie bezkresy mroków Prawo, ważniejsze niż to, co rządzi odległością i ciężarem gwiazd! Lecz jeśli ona jest z tejże gliny kłamliwej, co ludzie (ja tak boję się na głos to powiedzieć) — że ona jest ani mniej ani trochę więcej — niż biedna, okłamująca siebie i mnie Przyroda! może tylko mnie?
Umysł mi się plącze.
Boga niema, to wiem już.
Ale, przez litość, niech mi da pewność Duch tej nocy tajemniczej, że ja się nie mylę co do Niej!