Przejdź do zawartości

Strona:PL Miciński - W mrokach złotego pałacu czyli Bazylissa Teofanu.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
B. NIKEFOR: Tylko jedno. Ty znasz dobrze Bazilissę Teofanu — tak czy inaczej się to stało, poznałeś ją. Mówmy ze sobą, jak jodła mówi z jodłą o ptaku baśniowym.
J. CYMISCHES: (do siebie) Potwór... On wie wszystko! Szczęściem mam kolczugę, nie oddam łatwo życia.
(Głośno)
Znam, Panie, Bazilissę, bom w jej rysy patrzał. W jej oczach wyczytałem —
B. NIKEFOR: — właśnie, co w jej oczach?
J. CYMISCHES: — nic właściwie. Jest piękna, lecz zbyt uduchowniona, nie działa na zmysły. Jej oczy są jak dwie lampy w kościele nad grobem. Nad czyimś wielkim grobem, i nie obchodzi mnie to, czyim. Nie jest to w żadnym wypadku kobieta „moja“.
B. NIKEFOR: Ty masz genialne krótkowidztwo. Z genialną prostotą bierzesz świat. Należy ci się tron. Jakiś tron nad mężnymi źwierzętami. Idź, korzystaj z legjonu i okrętów. Weź ten rozkaz mej władzy —
(Pisze kilka słów)
J. CYMISCHES: Dzięki Ci, mój Mistrzu.
Pierwszy raz od dawna jest mi zacisznie. Dobrze jest mi zawsze, lecz teraz jestem, jak kapitan okrętu, kiedy wśród burzy już ominął rafy.
(Przyklęka na kolano)
Hołd mój dobrowolny! Mogłeś mnie kazać uwięzić, ściąć mnie, żem przekroczył zakaz Twój zjawienia się po tej stronie morza — lecz Ty mi dajesz możność oddychania górnem powietrzem dla mych płuc.
(Wstaje)