Przejdź do zawartości

Strona:PL Miciński - W mrokach złotego pałacu czyli Bazylissa Teofanu.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Nie obraź się, Panie, lecz tej nocy wzeszło drugie słońce nad światem!
(Wchodzi Leon Kyriopalata, brat Nikefora).
J. CYMISCHES: Pozwól, Kosmokratorze, iż odtąd iść będą ludzie za mą wolą.
Nic bardziej królewskiego nie mogłeś popełnić. Tylko wschodni władcowie bywali czasem tak błogosławiący wyżynom życia.
(Odchodzi).
LEON: Co widzę, bracie? Ty mu przebaczasz?
B. NIKEFOR: Słuchaj. Ty wierzysz w przeznaczenie?
LEON: Nie. Tnę mieczem lub nie tnę, zależy od mej woli.
B. NIKEFOR: Lecz to, jaka Twa wola — nie zależy już od Ciebie. Mniejsza o spór myśli, które nie dają się zgodzić. Masz dozór nad Zamkiem. Otóż nie dozoruj zbytnio.
To znaczy — miej w pogotowiu dwie legje weteranów moich. Jeśli usłyszysz mą świstawkę, wpadaj do zamku. Pozatem, nie dbaj o nic, wszak lubisz grać w kostki? żyj bez niepokoju. Bo ktoś odpowiada inny za wszystkie wydarzenia w świecie.
Bazilissa ma dziś w ręku wszystko moralne władanie. Złe szlaki i dobre. I wybrała jaśniejsze od djamentu, — świętsze nad przemienienie na górze Tabor.
LEON: Słucham Cię, bracie, budzi się Bazilissa.
(Odchodzi).
B. NIKEFOR: Nie gniewasz się, żem nad Tobą czuwał?
B. TEOFANU: Tęskno mi za Tobą.
B. NIKEFOR: Ja znów męczyłem się niewiarą. Już minęło.
(Z wybuchem)