Strona:PL Miciński - W mrokach złotego pałacu czyli Bazylissa Teofanu.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Ha! na wieży głowa Nikefora!
Patrzy — tak, powieki podniósł i we mnie patrzy — Na podwórzu idzie dwoje mych pacholąt płaczących... te łzy lecą do serca mego! — jakby olbrzymie głazy Przeznaczenia! (z nagłą mocą)
Na Ocean chcą wypłynąć — na dziki bezmiar Oceanu, który wpada już w otchłań Chaosu — tam za słupami Heraklesa —
wypłyną w ostrym powiewie słonych fal —
(próbuje wyjść)
Zamknęli mnie. Niema stąd wyjścia? A jednak nie mogą wyjść przez bramą, którą mi rozwiera Zgon! Me pacholęta muszę stąd wyrwać i uciekać w inne regiony —
(Przez okienko zakratowane w drzwiach zagląda Kalocyr).
KALOCYR: Witam Cię, Najświętobliwsza Exbazilisso. Wróciłem z konnej przejażdżki, a Ty wybierasz się pono piechotą?
Może każesz, abym zanotował Ci rozpalonym piórem na czole: robaki gryzą gorzej od lwów?
B. TEOFANU: Potrzebują usługi za wielki skarb.
KALOCYR: Masz przed sobą ostatniego z wielkich greków — jestem mianowicie z tych, co strzegli Termopile.
B. TEOFANU: Po tej drugiej stronie, tam gdzie czaił się Efialtes... wiem! Lecz muszę zawierzyć ci moją sprawę. Mam wartość pół Indyj w jednym olbrzymim szafirze, rozmiarów jak twoja głowa.
KALOCYR: Zaczyna mnie to interesować mocno. Masz co jeszcze, o Najlepsza?
B. TEOFANU: Idź, wezwij mych synów — z ich sypialni jest wyjście podziemne —
KALOCYR: Wiem — ale —