Przejdź do zawartości

Strona:PL Miciński - W mrokach złotego pałacu czyli Bazylissa Teofanu.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
B. TEOFANU: Będą ich czekała już tam — (ukazując morze w głębi) na pokładzie mego statku o czarnych żaglach — pochodnia jedna tylko będzie jarzyła.
(Do siebie)
Mam sznur z heliakonu —
KALOCYR: Ten szafir mógłbym obejrzeć?
B. TEOFANU: W chwili, gdy ujrzą mych synów —
KALOCYR: Na tył śmierdzącego kozła, nieporadzę Ci nic, choćbym był uczciwszy niż Focjon: Twymi dziećmi zaopiekował się Atanazy — tu idzie on z mnichami —
B. TEOFANU: Jeśli Atanazy? — mam otwarty świat przed sobą od zenitu Gwiazd północnych, aż po niezgłębiony niewiadomy Nadir!
(Wchodzi św. Atanazy z mnichami, niosącymi gromnice. Mnisi cofają się w przerażeniu — ukazując na stojącą pod Drzewem Krzyża Teofanu).
ŚW. ATANAZY: Chodź zemną, duszo...
Na wyspie Proti jest więzienie straszne, lecz tam zacznij żyć niedolą świętych ludzi. Tam poznasz wybrańców, którzy nie widzieli słońca od niepamiętnego czasu, a myśli ich wciąż idą wyżej, idą, idą...
Znasz li te rozpacze, które wzrok zamieniają w drogocenne kamienie, jakich nie ma żadna korona władców? Tam wilgoć kapie z filarów, jak wieczne łzy...
Tam nauczysz się miłować najcichszy, najgłębszy smutek... tam serce Twe pojmie nareszcie —
(Ukazuje niebo).
B. TEOFANU: Już nie mogłabym cierpieć, bo nie mam już kogo miłować.
Atanazy, kochałeś Ty mnie kiedyś —
ŚW. ATANAZY: Milcz, nierządna —