Strona:PL Miciński - W mrokach złotego pałacu czyli Bazylissa Teofanu.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
B. ROMAN: Straszne kosmate łapsko zakrywa mi oczy — gdzie Twoja rączka?
(słania się i pada)
Nikefora zachowuję wodzem!
TEOFANU: Wynieść Bazileusa nad morze — niech błogosławi okręty niosące jego wielkie marzenie młodości.
(Maglabici wynoszą lektykę z B. Romanem i Teofanu. Miedziana płyta simandry znów dźwięczy, kościół się opustosza).
(Milczenie — słychać odległy szum miasta. Wśród przewalających się kłębów dymu kadzilnego idzie człowiek w zbroi — krępy, tors Herkulesa na nogach zbyt krótkich; głowa władcza. Potężny i melancholijny, w płaszczu purpurowym, lecz wyszarzanym. Zdjął hełm — cera murzyńska, spalona od żaru, broda już siwiejąca, nos orli — włosy długie i ciemne; w oczach, zamroczonych przez gęste brwi — żarzy wyraz głębokiego myślenia.
Idzie do ołtarza, wahając się, jakby dawno już tu nie był, kładzie łańcuch bezcenny na ikonę Matki Boskiej pod krzyżem.
W modlitwie niemej chyli się aż do Jej stóp i tak leżąc na ziemi — wydaje się kałużą krwi, która spłynęła z krzyża.
Z pod lasu kolumn wychodzi Norman, podźwiga wieko sarkofagu i wydobywa Kalocyra).
NORMAN: Łodzie gotowe, gdzie tysiąc pięćset funtów złota, którymi chcesz przekupywać barbarzyńców?
KALOCYR: Nogi mi się chwieją, jakbym już zaszedł do piekła — niech złapię tchu — dobrze iżeś mnie uwolnił, bo w tej porze miała tu przyjść Teofanu — ona nie wie o polityce tajnej pałacu, ale ma swoje marzenia...