Przejdź do zawartości

Strona:PL Miciński - W mrokach złotego pałacu czyli Bazylissa Teofanu.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
(Wchodzi Teofanu z zasłoną na twarzy, idzie jak pantera).
KALOCYR: (klęka) Co mam donieść Władcy hyperborejskich lodowatych krain, gdzie przez pół roku panuje noc?
TEOFANU: Niech przyjdzie jak noc!
KALOCYR: A ty, Władczyni, co mu obiecasz?
TEOFANU: Niech przyjdzie poledz tu u bram moich.
NORMAN: (do Kalocyra) Przełóż jej! Loki tytan znalazł półzwęglone serce kobiety: pożarł je, zapalił się jego umysł głębokim złem — i zabił słońce.
Pochwycili go bogowie — ułowili własną jego siecią w wirów pełnej zatoce — na trzech skałach rozpięli w jaskini — ze sklepienia na twarz jego kapie jad żmii. Sigyn — jego kobieta — stoi obok i podstawia czarę pod krople. Wilk Fenrir z mieczem w rozwartej paszczęce, cierpiąc wyje — tak męczyć się będą wszyscy aż do zaćmienia światów.
A gdy odchodzi Sigyn pełną czarę wylać — na twarz Lokiego kapie jad, i wtedy szarpie potężnie, ziemia drży, trzęsą się góry! Taką jest dusza północy.
KALOCYR: Zatrudno!
NORMAN: Więc to jej wypowiedz! na morzach polarnych lśni zorza — wśród niezmiernej mroczni. Zaiste, podobną jest do niej Teofanu! — umarłby z tęsknoty kniaź ruski.
TEOFANU: A ty?
NORMAN: Rozumiesz moje myśli? Ja wolę — Walkirję na lodozorzu!
TEOFANU: Gdybym była umierająca z miłości — odrzekłabym jak ty dumnie.
Niech idzie z wielkimi czerwonymi skrzydłami orła — ten co zwycięży świat.