Przejdź do zawartości

Strona:PL Miciński - W mrokach złotego pałacu czyli Bazylissa Teofanu.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Arabów białe szaty, białe na ranach przewiązki
i oczy rozszalałe świecą jak w mrokach wulkany.
O Boże, jakiż czas — zmieszanych sto narodów,
że tylko przez tłumacza rozumieć można słowo!
Twe wojsko wroga gna aż na wierzchołki gór
i zbiera orły tam i kruków lotne stada.
Wrodzy pełzają na brzuchu — w najstromsze skały,
jak pręgowane żmije biegną wśród nawałnic.
SEIF EDDEWLET: Widzę jak we śnie: w huku toczących się skał i w tętencie zwierających się armij, za fosami głębokiemi i strażą niemą waregów, wyzywających pioruny na swe żelazne hełmy —
nie, oczyma widzę, zaiste, w zamęcie burzy zbliżającą się postać kobiety na komu, a w mroku świeci jej korona.
RYCERZE: Koń przebity jataganem runął. Ona nie może powstać — przyciska ręką pierś gdzie utkwiła strzała.
SEIF EDDEWLET: Widziałem w płomieniu lecącego smoka jej twarz — znam z ikony — to jest Teofanu — Zjawienie Boże! Tu niech idzie — ciągnę ją duszą moją — jak w pustyni wielbłąd wiadro ze studni głębokiej, której woda może zmartwychpodnieść. O gwiazdy moje, gwiazdy mego przeznaczenia!
Ha — chwieje się — mdleje!
Za mną sępy pustyni: rąk tysiąc miejcie, bo jest nas już tylko czterdziestu.
(Zbiegają — brama się rozwiera — przez most zwodzony jak huragan wypadają saracenowie — krzyk tych co oblegają wieżę walka. Po chwili wraca skrwawiony Seif Eddewlet, niosąc na ręku omdloną Teofanu. Towarzyszów tarcze zasłaniają go, a waregowie tuż olbrzymimi tną ich toporami).