Przejdź do zawartości

Strona:PL Miciński - W mrokach złotego pałacu czyli Bazylissa Teofanu.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
TEOFANU: Pókiż walczyć będziecie wy — wodze narodów, miłośniki Boże!
SEIF EDDEWLET: On musi zwyciężyć, aby pogłębiał otchłanie swego nieszczęścia; ja muszę paść, abym błogosławił stojąc już nad piekłem.
TEOFANU: Ty jesteś chorągiew Islamu — wielbią Cię poeci w Medynie!
SEIF EDDEWLET: Całe moje królestwo oddam za Medynę a Medynę za Ciebie!
TEOFANU: Upływa krew z mego boku — daj mi skrawek Twej białej tuniki — chciałabym z Tobą widzieć jeden wschód słońca — gdy pachną jodem algi morza — i fale szumiąc toczą się po żwirze — —
(mdleje)
SEIF EDDEWLET: Ona mdleje i staje się lodem — zabierasz mi ją Allahu?
(Wrzawa bitwy. Kotłuje się morze chmur i ludzi w mroku zagasłych błyskawic, w jęku wezbranych potoków. Powstaje cicho Mutenabbi).
SEIF EDDEWLET: (nie poznając go) Tu idziesz geniuszu śmierci?
MUTENABBI: Przenieśmy ją na łoże — nie mamy ziół leczniczych ani wody — nic, prócz magnetycznego pierścienia naszej modlitwy.
(do siebie) I ja czuję tę chorobę — jedyną z tych, których nie pojął Hippokrates.
(wchodzą rycerze)
ARABOWIE: W rozwarte piekło spoglądają nasze oczy —
bitwa stała się cmentarzem arabów.
Chwała bądź Wiekuistnemu!
Co mamy czynić królu?