Przejdź do zawartości

Strona:PL Miciński - W mrokach złotego pałacu czyli Bazylissa Teofanu.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
TEOFANU: (ogląda się i mierzy go wzrokiem somnambulicznym) Tyś Satyr?
CHOERINA: Widziałem zdala, że zaszło jakieś rozdwojenie między Tobą, Bazilisso i Bazileusem Nikeforem.
TEOFANU: Nie wymawiaj tych imion razem — niech idzie mocą oręża na tron, który ja opuszczam.
CHOERINA: Mocą oręża — przeciw Helladzie? gdzie jesteś teraz myślami, o Bazilisso!
TEOFANU: W piekle, tam na szczęście niema Boga — tam spełnia się lot z głową pogrążoną w dół tam miłuje się to, co zagasło.
CHOERINA: Więc miłość? Tobie — wielkiej helleńskiej Nike skrzydlatej!
TEOFANU: Nie jestem Nike — nie zwyciężyłam! — nie jestem skrzydlata — jestem Burzana — lecę w zamieć burzy — —
Hellada — —? mnie przypadł los Heleny —
CHOERINA: Co? tej małpy? tego ciała na funty, które wydrapywali sobie parobczaki, o łbie palącym się jak wiecheć słomy? Tobie miłość? Tobie? dokądże Ci ona sięga, jeśli ledwo podołek sukni mogła Ci uchylić?
TEOFANU: A jeżeli zalała mnie ogniem wysoko nad me serce?
CHOERINA: Niech Twoje serce leży na dnie pieca, kiedy tam się znalazło, niech je tam pioruny biją zrana i z wieczora, to nam wszystko jedno!
TEOFANU: Komuż to — nam?
CHOERINA: Zatraconym! jedynym myślicielom o najgłębszej wiedzy, iż wiedzieć nie warto!
TEOFANU: Satyr nie powinien być politykiem.