Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 5.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czterej jeźdźcy, wysunąwszy się z grupy, przodowali, a w ich liczbie widniała błękitna kurtka Andrzeja San-Rémo i liliowa barona de Ferier.
Herminia uspokojona nieco niespodziewanem umiarkowaniem się Tontona, wolniej odetchnęła.
Dyana klaskała obiema rękami z zapałem, wołając:
— Patrz ukochana! Gontran znajduje się w liczbie tych czterech, jakaż odwaga, jaka zuchwałość! Jak on pięknym jest teraz! Nie wierzę w jego niepowodzenie, bo nikt tak dzielnie jak on koniem nie włada. Źle uczyniłaś, zakładając się przeciw niemu. Podwajam moją stawkę, potrajam ją nawet. Jeżeli zechcesz stawię cały nasz majątek w zakład, że mój mąż pierwszym przybędzie do mety. Jestem pewną wygranej.
Herminia nic nie odpowiedziała, być może niedosłyszała słów przyjaciółki. Jej ręka ściskała gorączkowo lornetkę, w kość słoniową oprawną; utkwiła spojrzenie w ścigających się jeźdźców.
Przesadzali drugą zaporę, tak jak i pierwszą, ale ze czterech trzech tylko jechało w równej odległości razem. Andrzej i Gontran byli na przedzie.
Dyana klaskała z całych sił.
— Za pół minuty przybędą nad rzekę, wołała. Będzie to chwila stanowcza i straszna. Muszę to widzieć koniecznie! nie troszcząc się o przyzwoitość towarzyską, wskoczyła na krzesło mówiąc dalej: Tuż obok siebie obadwa, hardziej niż kiedy. Ach! moja droga akie konie, jacy kawalerowie! Zdaje mi się, że Gontran o całą głowę innych wyprzedza, ale nie jestem tego pewną. Przybywają po nad wybrzeże. Skaczą,