Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dobiegał ją krystalicznym dźwiękiem. Wzrok jej zatrzymał się na ogłoszeniach jednego z kiosków, jaskrawo kolorowanych, jak obrazki, wyrabiane w Epinal; była tam na jednej z szyb w ramach żółto-zielonych głowa szyderczo śmiejącego się dyabła, z nastrzępionemi włosami, reklama kapelusznika, której ona nie zrozumiała. Co pięć minut omnibus z Batignolów przejeżdżał z żółtem pudłem i czerwonemi latarniami, skręcając na rogu ulicy Peletier i wstrząsając dom cały swym łoskotem; i widziała ludzi na imperialu z twarzami zmęczonemi, które podnosiły się przypatrując im obojgu, wzrokiem ciekawym zgłodniałych, co poglądają przez dziurkę od klucza.
— Ach — odezwała się — park Monceau śpi sobie spokojnie o tej godzinie.
Było to jedyne wymówione przez nią słowo. Pozostali tak ze dwadzieścia minut milczący, poddając się upojeniu tego gwaru i blasków. Potem, skoro stół nakryto, zasiedli a ponieważ ją zdała się żenować obecność garsona, Maksym go odprawił.
— Możesz nas zostawić... Zadzwonię na deser.
Twarz jej zarumieniła się zlekka a oczy błyszczały; możnaby sądzić, że biegała gdzieś długo zanim tu przyszła. Znać z tego okna przyniosła z sobą nieco zgiełku i ożywienia bulwarów. Nie dopuściła, aby jej towarzysz zamknął okno.
— Ach, to orkiestra — rzekła, kiedy się uskarżał na hałas. — Czy nie uważasz, że to zabawna mu-