Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zyka? To wybornie przygrywać nam będzie do naszych ostryg i kuropatw.
Odmłodniała formalnie tą wycieczką, niktby nie przypuścił, że ma lat trzydzieści. Miała ruchy żywe, cokolwieczek gorączki a ten gabinet, to sam na sam z młodym mężczyzną pośród wrzawy ulicznej podniecało ją niesłychanie. Z wielką gorliwością zabrała się do ostryg. Maksym nie był głodny, patrzał jak pochłaniała łakomie i uśmiechał się.
— Do licha! — mruknął — ty byłabyś pyszna w roli dam zapraszanych na kolacye.
Zatrzymała się, zła na siebie, że je tak pośpiesznie.
— Uważasz, żem zgłodniała. Ale co chcesz? To ta godzina idyotycznego balu tak mnie wyczerpała... Ach, biedny mój chłopcze, żałuję cię, że żyjesz w tym świecie!
— Wiesz dobrze — rzekł — że ci przyrzekłem rzucić Sylwię i Laurę d’Aurigny, w dniu, w którym woje przyjaciółki zechcą pójść ze mną na kolacyę.
Odpowiedziała mu wspaniałym gestem.
— Spodziewam się, wierzę ci. Przecież my jesteśmy cokolwiek zabawniejsze niż te panie, przyznaj... Gdyby która z nas zanudzała tak kochanka, jak twoja Sylwia lub twoja Laura d’Aurigny muszą was zanudzać, ależ biedaczka nie utrzymałaby go przy sobie i tydzień... Nie chcesz mnie nigdy posłuchać. Spróbuj którego z tych dni.
Maksym, aby nie przywoływać garsona, powstał, zabrał skorupy ostryg i przyniósł kuropatwę,