Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Otóż wczoraj wieczór stałam przed domem i rozmawiałam ze służącą pana Rastoil, gdy wtem widzę wychodzącą ze drzwi panią Faujas. Dźwigała pełen kubeł brudnej wody, którą wylała do rynsztoka. Zadziwiłam się, że zamiast wracać natychmiast na górę, jak to czyni każdego wieczora, nie spojrzawszy nawet na ulicę, przystanęła i patrzała wprost na mnie. Zrozumiałam, że chce pogawędzić. Więc zbliżywszy się do niej, zaczęłam mówić, żeśmy mieli ładną pogodę, że wino tegoroczne będzie dobre a ona tylko odpowiadała: „tak... tak“, jak zwyczajnie kobieta niemająca szmata ziemi i zgoła obojętna na to, czy jest pogoda i czy będzie urodzaj. Jednakże postawiła swój kubełek na ziemi i nieśpieszno jej było wracać przez schody do siebie. Nawet plecami przyparła się do muru i stała tak bliziuteńko mnie...
— Dobrze, dobrze, ale cóż powiedziała? Mów o czem z tobą mówiła? — zawołał Mouret, dręczony ciekawością.
— Pan chyba rozumie, że nie byłam głupia, widząc, że sama wreszcie ma ochotę ze mną porozmawiać i nie zadawałam jej żadnego pytania, o bo w takim razie stara byłaby się przelękła i dałaby drapaka do siebie... Więc tak, od niechcenia, zaczęłam mówić o rzeczach, mogących mieć styczność z ich położeniem... Właśnie ulicą przechodził proboszcz z kościoła św. Saturnina, nasz kochany i dobry proboszcz, pan Compan. Otóż biedaczysko jest chory już od dawna i gwałt sobie