Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

silisa. On mnie zna. Czy można mi ufać? Czy jestem człowiekiem, mającym skrupuły, godnym zaufania? Czy jestem dobry?
— Wiem, że pan często gada nierozsądnie, — odparła Klara, — ale wiem, że jest pan gentlemamanem i w najmniejszym stopniu nie boję się pana.
Northmour popatrzył na nią z podziwem i uznaniem. Czy myślisz, Frank, — zwrócił się do mnie, — że oddam ją bez walki? Mówię ci, namyśl się. Przyjdzie zaraz za pierwszym razem do starcia między nami.
— Byle chcieć, to i drugi raz nastąpi niebawem, — uśmiechnąłem się.
— O tak, zapomniałem. Ale sztuka bywa do trzech razy...
— Za trzecim razem będziesz miał załogę „Red Earl’a“ do pomocy.
— Czy słyszy pani, co on mówi? — zwrócił się Northmour do mojej żony.
— Słyszę dwóch mężczyzn, rozmawiających, jak tchórze, — odparła, — gardziłabym sobą, gdybym tak myślała lub mówiła. I żaden z was nie wierzy w to, co mówi. A więc jest to tembardziej złe i niedorzeczne.
— A to zuch! — zawołał Northmour. — Ale ona jeszcze nie jest panią Cassilis. Nie mówię nic więcej. Chwila obecna mi nie sprzyja.
Wtedy żona moja, ku memu zdziwieniu, zabrała się do odejścia.
— Pozostawiam tu panów samych, — rzekła — ojciec mój zbyt długo jest bez opieki. Ale proszę pamiętać: macie być przyjaciółmi, bo obu was uważam za mych miłych przyjaciół.
Wytłumaczyła mi później ten krok. W jej obecności bylibyśmy się dalej kłócili. Miała słusz-