Przejdź do zawartości

Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szedł mu na myśl żaden z tych wniosków, biegł tylko coraz prędzej wzdłuż ulicy.
Charlie, sądząc z brzmienia jego głosu i urągań, które z rykiem rzucał za sekretarzem, był w najwyższej pasji. I on biegł co sił, ale przewaga fizyczna była nie po jego stronie; stłukł kulawą nogę, padając na bruk, osłabł od krzyku i ruchy jego stawały się wciąż powolniejsze.
Nadzieja ożyła w Harrym. Uliczka była wąska, szła po pochyłości dość stromej, ale była zupełnie odludna. Po obu stronach ciągnęły się ogrodzenia ze zwisającemi gałęziami i, jak daleko sięgało oko zbiega, nie było ani drzwi otwartych, ani idącego człowieka. Opatrzność, zmęczona prześladowaniem, dawała mu teraz otwarte pole do ucieczki.
Niestety, kiedy przebiegał koło furtki ogrodowej, ocienionej leszczyną, nagle został odtrącony wtył i ujrzał na ścieżce ogrodowej postać rzeźnika z nieckami od mięsa w ręku. Harry, zanim rozpoznał to wszystko, już był po drugiej stronie uliczki. Ale drab miał czas mu się przypatrzeć. Widocznie zdziwił go widok gentlemana na tej uliczce; wyszedł przed furtkę i zaczął wołać za Harrym ze słowami ironicznej zachęty.
Ukazanie się jego zbudziło nowy pomysł w Charliem Pendragon. Chociaż stracił już całkiem oddech, podniósł znowu głos.
— Stój, złodziej! — krzyknął.
Rzeźnik natychmiast podchwycił okrzyk i przyłączył się do pościgu.
Była to ciężka chwila dla ściganego sekretarza. Coprawda, przerażenie popędzało go ze zdwojoną siłą, i wyprzedził swych prześladowców. Ale zdawał sobie sprawę, że siły jego są na wyczerpaniu, a niechby tylko jeszcze jeden przechodzień zagro-