Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dził wąską uliczkę, to położenie jego stałoby się rozpaczliwe.
— Muszę się schować, — myślał, — i to w przeciągu paru najbliższych minut. Inaczej — wszystko będzie ze mną skończone na tym świecie.
Zaledwie zaświtała mu ta myśl, gdy nagły zakręt uliczki zasłonił go przed wrogami. W takich okolicznościach nawet człowiek najmniej energiczny zaczyna działać ze stanowczością i siłą, a najostrożniejszy zapomina o przezorności i popełnia szaleństwa. Tak się stało z Harrym i Hartley i ci co go znali, byliby zdziwieni jego śmiałością. Zatrzymał się, przerzucił pudełko od kapelusza przez mur ogrodowy, rozpędził się i, uchwyciwszy za wystający kamień muru, skoczył do ogrodu wślad za podełkiem.
Oprzytomniał po chwili. Siedział na klombie małych krzewów różanych i krwawił, gdyż mur był zabezpieczony od podobnych — szturmów obfitym zapasem szkła tłuczonego. W głowie czuł zawrót, a członki jego jakby powychodziły ze stawów. Ogród był utrzymany bardzo starannie, pełno tam było kwiatów o pięknej woni. Spoglądając wgłąb, Harry ujrzał szczyt domu. Dom był duży i wyglądał na zamieszkany, ale w przeciwieństwie do ogrodu, był zrujnowany, źle utrzymany i brzydki. W murze nigdzie nie widać było wyjścia.
Rozglądał się automatycznie, nie mogąc powziąć jakiejkolwiek decyzji. Usłyszawszy kroki na żwirze, zwrócił oczy w tym kierunku, niezdolny zarówno do ucieczki, jak do obrony.
Przybysz był to duży, ordynarny, brudny człowiek w ubraniu ogrodnika, z polewaczką w lewej ręce. Człowieka przytomnego zatrwożyłby olbrzymi wzrost ogrodnika i jego czarne, groźne oczy. Ale Harry doznał takiego wstrząsu przy upadku, że na-