Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/293

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Cudownie. To taki sam jak mój. A teraz pójdziemy hulać!
— Co? Hulać?
— Hulać — zaśmiała się Ewa — to znaczy w naszym języku pójść na lody do „Lwiej Jamy“.
— Ha! Muszę panu Andrzejowi wszystko tu pokazać.
W „Lwiej Jamie“ było pełno. Przeciskając się między stolikami, Dowmunt spostrzegł kilku znajomych z Warszawy, a między innymi redaktora Tryskiego. To mu nieco popsuło humor.
Orkiestra była dobra i z temperamentem raczyła publiczność najnowszemi „szlagierami“. Zajęli stolik tuż obok estrady. Pierwszy skrzypek dostrzegłszy Dowmunta, ukłonił mu się szarmancko.
— Pan zna tego skrzypka? — zdziwił się Janek.
— Tak. W zimie ten zespół grywa w jednej z restauracyj warszawskich.
Rzeczywiście przypomniał go sobie. Skrzypek znał go dobrze z tych niemiłych czasów, gdy Dowmunt bywał stałym gościem w nocnym dancingu „Nitouche“ razem z komandorem Brzechwą i czasami z Leną.
Wzdrygnął się. Ostatniemi czasy coraz rzadziej nawiedzały go wspomnienia tego bezmyślnego życia, jakie rozpoczął w kraju zaraz po powrocie z Afryki. A jednak, jednak jakże te dni były beztroskie…
Spojrzał na Ewę. Patrzyła weń niewysłowionym wzrokiem, w którym była i pogoda, i radość, i uśmiech szczęścia.
— No więc hulajmy — zawołał do zbliżającego się kelnera.
— Co państwo rozkażą?
— Dwa razy lody, a dla mnie czarna kawa.
— O, przepraszam — zaoponował Janek — na Helu nie wolno panu pić kawy. Proszę zjeść lody.
— Ależ, Janku — perswadowała Ewa — pan Andrzej nie lubi lodów.