Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/308

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

całe góry wody. Potężne bałwany wynosiły go i ciskały z zawrotną szybkością wdół, w paszcze rozwartych czeluści, by znowu po chwili porwać — zdawało się — aż pod czarny strop nieba i cisnąć w przepaść.
Aż dziw brał, z jak wielką pasją ten potężny żywioł rzucał się na tę małą, zgubioną w nim łupinkę, z jaką zajadłością bił w jej wątłe burty, jak wściekle szarpał nikłym stateczkiem, rzuconym przez rozpacz na pastwę morza.
Przewalały się z wyciem kształty czarnych potworów, doganiały jedne drugich, czasem z hukiem wpadały na siebie, zderzając się pierś z piersią i zapadały w głębię, zostawiając po sobie straszny lej bez dna.
Łódź tańczyła nad przepaściami jakiś taniec śmierci, szaleństwa i rozpaczy, już, już zdawała się zanurzać, lecz oto znowu ukazywała się na stromym grzbiecie i znowu oślepiającym klinem reflektora pruła ciemność.
Przymocowani rzemiennemi pasami do oparć, Andrzej i Janek w poszarpanych ubraniach z rozbolałemi od uderzeń wody członkami, nie ustawali w trudzie. Janek wielkim czerpakiem wylewał z dna wodę, poto, by za każdą następną falą czuć ją aż po kolana. Andrzej z jedną ręką na kierownicy, drugą trzymał rękojeść reflektora. Od czasu do czasu, gdy nachlusty bocznych fal wypełniały łódź, pomagał Jankowi.
Nie rozumiał, nie czuł grożącego mu niebezpieczeństwa. Nawet nie myślał o niem. Całą swoją istotę skoncentrował we wzroku. Biegł źrenicami za jasnym szlakiem światła, ślizgającego się po zielono-szklistych zboczach, po rozwichrzonych grzbietach, po czarnych rozpadlinach.
Wiatr siekł im twarze zrywanemi z czubów fal wielkiemi bryzgami, zapierał oddech.
Ze wszystkich stron otaczała ich jednaka pustka chaosu, pełna oszalałego ryku morza.
Bałtyk wył całą potęgą swych poszarpanych płuc, skręcał się w spazmatycznych konwulsjach, rodzierał aż do najgłębszych otchłani.