Przejdź do zawartości

Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mówiła spokojnie, cicho, bez wprawy, raczej nieco niezręcznie i z wahaniem, ale gorąco. Resztka onieśmielenia, przepajająca niekiedy przymusem jej słowa, a będąca może wynikiem tego, że byli w jednym wieku, zaprawiała rozmowę specyficznym aromatem. Pewnego wieczoru, zatopiony w utarczkę słowną z Eleną, nie zauważył nawet, że Giggja wyszła z pokoju i wróciła dopiero w przeszło pół godziny potem.
Innym razem, znalazłszy się już na ulicy, strzelił ze złością palcami, przypomniawszy sobie, że nie powiedział: dobranoc Giggji, nieobecnej chwilowo, gdy wychodził. Nie zapomniał natomiast uścisnąć dłoni Eleny.
Coraz to bardziej niezadowolony z siebie, usiłował myśleć o brudnym kołnierzyku Eleny. Ciągle jednak dochodził do tego rezultatu myślowego: przez czas długi lubiłem obie dziewczęta jednako, pocóż sobie tedy zadawać teraz przymus. Gdyby Betty nie miała przewrócone w głowie, polubiłbym też i ją może. Podobno kochać można tylko jedną kobietę, cóżby jednak powiedział na to naprzykład taki Sardanapal.
Ha, trudno! Chwila bieżąca ścigała go, ciągnąc za połę. Czuł się związanym z Giggją od chwili spotkania pod kościołem św. Agnieszki. Ponownie uświadomił sobie, że przepadł z kretesem swobodny, naturalny stosunek, jaki go łączył z obiema i postanowił przez kilka dni nie chodzić tam.
Ale wrócił, wrócił już po upływie kwadransa, pod pozorem, że zapomniał książki, naprawdę jednak, by naprawić błąd i powiedzieć Giggji: dobranoc. Ale już poszła spać.
Znowu postanowił nie przychodzić przez dni kilka i znowu wrócił i to zaraz nazajutrz, o dziesiątej. Chciał