Z podglebia/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Żyznowski
Tytuł Z podglebia
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska”
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I

Połyskliwy od wilgoci jesiennego dnia dach blaszany zasłaniał do połowy wylot okna pokoju Klemensa Grudowskiego. Na widzenie zaś wzniesionych oczu wwyż, ponad ów dach, kładła się chłodna nieprzenikliwa szarość chmur roztartych równą warstwą po sklepieniu niebios. Wzrok Klemensa przestrzeni łaknący, tylekroć już od świtania zniechęcany widokiem połyskującego dachu z bielmem ślepego nieba, wracał jednak do tej mętnej światłości i pił ją niby napój gardło zwilżający, lecz w posmakowaniu mdły i odrażający. Z pokoju bowiem, kędyś w świat wypierał oczy Grudowskiego smęt poranka niedzielnego — smęt głuchy, monotonny i niemówny. Nawet szkliwo pobłysków na poręczach wiedeńskich krzeseł — to czego jedynie mógł się ułapić w ostateczności wzrok Klemensa — było martwe.
Po namyśle krótkim, wyrażonym wlepieniem oczu w wyszlifowany łeb gwoździa, błyszczącego w podłodze, Klemens otulił się w kołdrę, wcisnął głębiej rozczochraną głowę w poduszkę i przymierzył się do snu.
Od wczoraj, to znaczy od kilkunastu godzin, Grudowski mieszkał w pokoju na czwartaku domu, jakby siłą wepchniętego w szereg innych kamienic, choć niższych lecz sędziwszych i godniejszych. Pokój był frontowy. Prowadziły do niego schody prawie że marmurowe, bo „pod marmur talentem i farbą przez szablon malarza pokojowego i znaków“ zrobione. W gruncie rzeczy schody były ze swojskiego piaskowca wcale szerokie i czyste. Wchodziło się na nie z bramy na prawo. Według obliczeń syna stróża, dziewięcioletniego Józka, stopni było w sumie sto dwanaście, oczywiście nie licząc dwóch zewnętrznych, prowadzących z bramy do drzwi głównych, wejściowych. Wczoraj właśnie Klemens, dźwigając dwie ciężkie skórzane walizy do swego nowego mieszkania, sprawdził obliczenia Józka, zdaje się poto, by przed drzwiami, do maleńkiego przedpokoju westchnąć, odsapnąć i zauważyć:
— Psiakrew! trochę wysoko!
Przedpokój — właściwie współprzedpokój, był miejscem pierwszego odpoczynku, gdzie zziajani mieszkańcy kawalerskich pomieszczeń, szukając kluczami otworów w zamkach, odsapywali i oddychali, zazwyczaj bardzo głośno.
Westchnienia do Boga, odsyłanie do wszystkich, czasem do stu, czasem tylko do jednego z djabłów, jako wyrazy ulgi, znaczyły dla sąsiadów, czyli współwłaścicieli przedpokoju to samo, co oznajmienie: „Przyszłam!“ — „Przyszedłem!“ — „Jestem w domu!“
Przedpokój, oddzielony od klatki schodowej drzwiami, pomalowanemi najtańszym i pono najpraktyczniejszym kolorem bronzowym, miał kształt wachlarza zupełnie otwartego. W pośrodku, czyli w miejscu największego wygięcia mieściły się drzwi do pokoju Gradowskiego. Symetrycznie po obydwu stronach wachlarzowego rozpięcia wgłębiały się wejścia do dwóch innych pokojów. Po prawej stronie drzwi głównych w bezokiennym przedpokoju pochrząkiwał i krztusił się wodociąg.
Choć rano było jeszcze wczesne Grudowski nie mógł już zaznać łaskawości snu. Zaciągał kołdrę na głowę, regulował oddech, kulił się, prostował — napróżno.
Przez ścianę z prawej strony narzuciło się jego słuchowi chlipanie płaczliwe i stłumione, oraz mlaskliwe odgłosy stąpania bosych nóg, jednocześnie z lewej strony, poprzez ścianę, pod którą stało jego łóżko przedarło się głośne przeciągłe ziewnięcie.
Klemens mimowoli zaczął nadsłuchiwać.
Za ścianami ścichło, niby naprzekór — zupełnie. Zaczął sobie tedy przypominać treść i charakter słyszanych dźwięków, by wywnioskować cośniecoś o swych sąsiadach, narazie chociażby odgadnąć płeć ich. Gdy zdawało mu się, że był na tropie prawdy owej, niezbyt przecież głębokiej, tajemniczy posłyszał od lewej strony zgrzyt klucza w zamku, następnie hałaśliwe połykanie przez gardziel zlewu wiadra pomyj, czy innej już zbędnej ludziom cieczy. Osobliwy hałas przerwał i jakby wytłumaczył zbyteczność wysiłku Klemensa nad rozwiązaniem podsuniętego mu przez chwilę zagadnienia, tem bardziej, że do drzwi ktoś lekko, jakby bojaźliwie zastukał. Klemens przypuszczał omyłkę, lecz na zapytanie: „Kto tam?“ — posłyszał uspakajające: „Swój!“ Poprosił tedy „swojego“, by wszedł.
W drzwiach stanęła kobieta wieku aż nadto dojrzałego, postaci przymilnej i fałszywej, oraz twarzy, na której oko za nic nie chce spocząć dłużej, niż tego wymaga ciekawość zwiedzenia się wrażeniowego o bliźnim, dotychczas nigdy niewidzianym. Osoba przedstawiła się:
— Ja tu obsługuję lokatorów na piętrze, może i panu będzie potrza?
— Przypuszczam, że istotnie pomoc pani będzie mi potrzebną! — odpowiedział Klemens, przyglądając się teraz na siłę „swojemu“ i znanemu w Polsce, ściślej w Warszawie, typowi koczmołuchów, żyjących z kawalerskiego grosza, cukru, podkradanego chleba i t. p. rzeczy pierwszej potrzeby, aż do „pachniącego“ mydła włącznie. — Iluż lokatorów obsługuje pani na tem piętrze? — zapytał po chwili.
— Pięcioro! Dawni było więczy — poszli na wojnę! Zostało najgorsze, bo kobity! Panów mam tera dwóch, liczę już razem z panem.
— A czy pani sobie włosy fryzuje, czy też tak z natury same się kręcą? — najnieoczekiwaniej dla przybyłej zapytał Klemens, przyglądając się uważnie blond materacowi poczochranego włosia, okrywającego czaszkę posługaczki.
— Jeżeli pan tak odrazu dojrzał, że się kręczą, to musi pan wiedzieć, jakiem prawem się kręczą! — odciął się koczmołuch, któremu twarz nagle ścierpła.
— Nie wiem, jakiem prawem, ale właściwie, wie pani, muszę się przyznać, że mi wszystko jedno jakiem prawem. Hm! Dobrze! Więc może pani odrazu pomyśli o mojem śniadaniu, od tego chyba zaczniemy, co?
— A maszynkie pan ma?
— Nie, nie mam, wogóle nie mam nic, coby mogło mnie zdradzić przed okiem bliźniego, że bywam głodny i że...
— Szklanki pan tyż nima?
— Nie, proszę pani, dosłownie nic!
— To ja chyba panu u siebie na blasze...
— Oo! Najlepiej u siebie na blasze! Widzi pani, porozumieliśmy się — oto pieniądze!
— Tylko to tak zaraz nie będzie, muszę jeszcze oblecieć insze pokoje.
— Ależ dobrze, niech się pani nie spieszy, ja mam bardzo dużo czasu.
— A do zajęcia pan nie chodzi?
— Nie!
— Wcale?
— Wcale!
— A panu o który trza sprzątać?
— To już pozostawiam pani!
— Ja wiem, ale o który?
— O której się pani podoba. Wogóle chcę panią zgóry zapewnić, że się zgodzimy! Dowidzenia drogiej pani!
— Dowidzenia! — mruknęła posługaczka i wyszła, trzasnąwszy za sobą drzwiami wcale nienajgorzej. Gdyby nie pytanie nowego lokatora o pochodzenie falistości bujnych, blond włosów, zresztą zupełnie widocznie przypiekanych i popalonych gorącem żelazem „zwój" — noszący imię Marceliny i łaskawie przez mieszkańców czwartaka przehonorowany na Marcelinową — byłby nietylko zadowolony z Klemensa, lecz rozmownością, przystępnością a nadewszystko powierzchownością jego zachwycony. Pytanie Grudowskiego zostawiło w pamięci Marcelowej pewien osad, brudzący wszystkie jej myśli o nim. Zaniepokoiło ją teraz bardzo to, że Grudowski „wcale nie chodzi do żadnego zajęcia“. W ciągu co najmniej godziny głowiła się nad tem, kim właściwie mógł być człowiek, który ma dwie duże, eleganckie skórzane walizy, dotychczas jeszcze nie otwarte i nie ma ani zajęcia, ani „primusa“, ani szklanki, słowem żadnej rzeczy, warunkującej przyzwoitość lokatora-kawalera.
— Pewnie jakiś Barabasz szpicel! — pomyślała sobie, a domysł ten wraził się jej pod czaszkę, niby drzazga za skórę — głęboko i niepokojąco.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Po tygodniu mieszkania na czwartaku Klemens Grudowski był zupełnie uświadomiony co do wartości i charakteru rzeczy go otaczających i bezpośrednio wiążących się z jego życiem.
Gruntowne poznawanie strony praktycznej i duchowej każdej t. zw. rzeczy martwej, znajdującej się w jego pokoju, aż do skompromitowanej istoty czterech ścian było jego faktycznem zajęciem. Innego nie posiadał.
Klemens miał lat trzydzieści, majątek ziemski czterdziestowłókowy, świetnie postawiony i zupełnie w obydwu płucach poprawne suchoty. I majątek i suchoty otrzymał jako jedyny spadkobierca po swych rodzicach, dawno już pomarłych na gruźlicę, która ich niegdyś w jakiemś sanatorjum szwajcarskiem zbliżyła i kazała zwykłą następnie rzeczy koleją zaprzysiąc sobie wzajem miłość na całe życie. Owocem tej miłości był Klemens. W dziewiętnastym roku swego życia, wtedy właśnie, kiedy wieczorne gorączki i ranne poty zupełnie wyraźnie wskazały na chorobę chłopca, umarł ojciec Klemensa, zaś w rok niespełna — matka. Od osierocenia zaczęła się włóczęga Klemensa po świecie, a raczej po gabinetach medycznych sław europejskich i wszelakich uzdrowiskach. Na ratowanie życia młodego Grudowskiego łożył pieniądze bezmiernie szeroką garścią wuj jego, rodzony brat matki Klemensa, wielki i jurny szlachcic z Podola — samotny wdowiec, Maciej Narzewicz. Wrócenie siostrzeńcowi zdrowia stało się celem i jedyną ambicją życia Narzewicza. Z własnego Narzewa wyjeżdżał do rodzimej wsi Klemensa, Miedzbórza, częstokroć po dwa razy w miesiącu, aby nad wszystkiem mieć baczenie i własności chorego chłopca w całości utrzymać, zaś główne długi ciążące na majątku pospłacać.
Klemens zjeżdżał do Miedzbórza rzadko, przeważnie zjawiaj się na wezwanie wuja, który ściągał młodego panicza na wielkie doroczne fety, jak dożynki lub święta Bożego Narodzenia. Podczas krótkiej gościny Klemensa w swym majątku, nietylko Miedzbórz, lecz i najbliższe wioski sąsiednie świętowały dnie pobytu panicza. Muzyka, umyślnie z miasta sprowadzona, bez przerwy przygrywała całonocnemu hulaniu ludu miedzborskiego. Trzech karbowych stało przy otwartych kufach i odmierzało każdemu, kto miał życzenie wypić za zdrowie jasnego panicza, czubate półkwaterki okowity. Nie chodziły chłopy na sagę inaczej, jak z bułkami w kieszeniach portek i kiełbasą, albo wędzonką w garściach. Próżne antałki po wychłapanem piwie pływały sobie po wielkim stawie, coraz to koziołka fiknąwszy, od otrzymanego w bok z ręki chłopaków wsiowych kamulca. Po sadzie, wraz i dookoła po ścierniskach, po lesie, po pobliskiej olszynie hukały głosy pijackie. Niejedna z dziewuch okowitą nagrzana, jeszcze przez nikogo nieruszona, w czas pobytu Klemensa w Miedzborzu zmówiła się z chłopakiem w leszczynie za ogrodem, albo kajsik w czystem polu pod stertą. Niektóra zasie w ogrodzie warzywnym spłakała się z jakiegosi kochania udręczonego, albo z tęsknoty za swoim, do wojska powołanym.
Maciej Narzewicz w te dni, na wszystko zezwalał, sam nawet coraz to do większej zabawy naród wiejski skłaniał, co chwila oglądając się na Klemensa.
— No jakże się czujesz wśród swoich? — pytał, gdy dostrzegł uśmiech na twarzy siostrzeńca.
— Świetnie, wuju, lepiej, niż tam, wolałbym tu pozostać!
— Ale, ale! Nie myśl o tem, wnetby ci się uprzykrzyło, przecież tu nie zawsze tak, jak dzisiaj... Praca, jesień, cichość, smutek i znowu praca! Mnie to tam nic, ale tobie...
Kiedy pewnego roku Klemens zwierzył się wujowi w liście z chęci powrócenia do Miedzborza na stałe, Narzewicz odpisał:
„Jest nas dwóch! Ostatni z Narzewiczów — Maciej, za wolą boską zdrów, jak byk, i ostatni z Grudowskich — Klemens chory. Maciej będzie pracował — Klemens będzie puszczał. Swojej nieboszczce, a twojej ciotce ślubowałem uroczyście po szlachecku w godzinę jej śmierci, że żadnej kobiety po niej nie zaznam. Tak, i nie zaznam. Tobie mówię: nie ślubuj żadnej! Na nic sobie nie żałuj! Doktorów bardzo nie słuchaj, ale niech cię pilnują. Jeślibyś chciał nawet którego kupić na własność — kup — pieniędzy starczy. O powrocie nie myśl. We dworze wilgoć i grzyb, a naokoło domu też nie sucho, łąki blisko, stawy... Nie! Da Bóg, poprawi ci się — to domek postawię w pniakach na skraju poręby u lasu. Wtedy przyjedziesz. Jak ci się znudziło w Meranie, przejedź się gdzieś. Może w Pireneje. Niechże ci Wszechmocny da zdrowie. Całuje cię twój wuj Maciej“.
P. S. Tu mi w Miedzborzu już drugi radzi na płuca pić szklankami topioną słoninę. Możebyś tak spróbował? Na Wygwizdowie, tam na tej górce między sosnami, jak się do wsi jedzie, zacznę z wiosną budować kaplicę. Jutro jadę do Narzewa.

M.

Po tym liście wuja Klemens ostatecznie zrezygnował z chęci powrotu do kraju; było to jeszcze jedno, może najpoważniejsze z całego szeregu innych — wyrzeczenie, nakazane chorobą. Zresztą do tej niezwykłej umiejętności tępienia wszystkich swoich chęci Klemens doszedł bardzo prędko, głównie wtedy, kiedy po całorocznem leżeniu w łóżku zwlókł się wreszcie o własnych siłach, na werandę, by na niej bytować przez cały długi nieskończony szereg miesięcy. Chciał żyć. Wżarła mu się w mózg jakowaś twarda nieustępliwa wola życia. Owa wola wykreśliła na przyszłość plan pracy, właśnie to rozumowe wnikanie w każdą chęć i tępienie jej analizą myśli coraz bezwzględniejszych. Praca wcale nie była łatwą, bowiem siła pragnień życiowych nie odpowiadała częściowo wyczerpanym i stale wyczerpywanym przez chorobę zasobom, wogóle to życie przyczynującym.
— Jeśli — mniemał — w mojem życiu tkwi naprzeciw praw ogólnych siła, niszcząca te prawa, w każdym bądź razie ustawicznie w nie godząca, trzeba ów cały, jak go nazywał, kodeks organiczny podrzeć i rzucić na śmietnisko rzeczy zbędnych i zniekształconych przez poznanie. Na miejsce zniszczonego trzeba stworzyć prawo inne.
Z pierwszych przemyślań nad uchwaleniem tego osobistego prawa, zrodził się szczególny u Klemensa pogląd na dobro i zło. Jako granicę między jednem a drugiem dostrzegł skrętkę dwuch wartości, niby plecionkę z dwu nici: Jedną o mętnej barwie dobra, drugą o jeszcze mętniejszej barwie zła. Tę skrętkę stanowiło sumienie czyli, według Klemensa, tradycją życia społecznego ustanowiona miara i podział czynów ludzkich.
— Mojem sumieniem jest gruźlica! — powiedział sobie, a raczej dorzucił ten wniosek do woli życia.
Jak znaczna większość suchotników Klemens był skłonny do najbardziej cynicznych wglądań i obnażań złudzeń ludzkich. Tem „tykaniem świętości", zdawało mu się — truł bakcyle swej choroby. Zresztą owo zamiłowanie do bluźnierstw przyszło, zarówno jak cała filozofja życiowa Klemensa, z czasem wielu doświadczeń, powtarzającej się groźby śmierci, niemocy lub miotań się w gorączce.
Po ośmiu latach kuracji, czyli wypchnięcia chudemi częściami swego, Boże zlituj się, ciała kilkunastu, a może kilkudziesięciu leżaków, wdychaniu zwykłem i regulaminowem górskiego powietrza, naczytania się niezmiernej ilości książek, pokornem wypróbowaniu wewnętrznie i zewnętrznie wszystkich nowo wynalezionych środków, „radykalnie" leczących gruźlicę, stworzenia zgoła osobliwej filozofji i prawa dla dziedzicznie gruźlicą obciążonych ludzi, Klemens wrócił do Miedzborza, by westchnąć nad świeżą mogiłą Macieja i zamieszkać na stałe w pustym dworze miedzborskim.
Narzewicz w przeczuciu śmierci, czy też z innych, jemu tylko wiadomych, pobudek na dwa tygodnie przed ostatecznem rozstaniem się ze światem sprzedał Narzewo, pieniądze zaś otrzymane ze sprzedaży przesłał do paryskiego Credit Lyonais na nazwisko siostrzeńca. Materjalnie tedy byt Klemensa był zapewniony, tem bardziej, że Miedzbórz, oskrobany twardą ręką Macieja, ze wszystkich długów, wzmocniony w miejscach jałowych wszelakiemi superfosfatami, amonjakiem i saletrą stał się wzorem dobrze postawionych majątków.
Klemens z podziwem patrzył na owoce wieloletniej i systematycznej pracy zmarłego, wzruszał się serdecznie, spotykając na każdym kroku żywe dowody miłości wuja, trwał jednak ciągle w roli gościa, nie zaś prawnego dziedzica. Nie zmienił nic z trybu dawnego życia. Pamiętny na wyrok lekarzy: „Jeśli pan przeciągnie trzydziestkę, to odpadnie połowa niebezpieczeństwa“ — postanowił jeszcze rok, ten ostatni rok wytrwać i nie wychylać się poza ramy surowych nakazów doktora.
Zima w Miedzborzu nie otworzyła zwapnionych płuc Klemensa, nie zaniepokoiła myśli gorączką, kaszel ponocny nie zmącił ciszy wielkich i pustych komnat dworskich. Cicho, bez złowróżbnego szemrania spłynęły w minione miesiące zatrwożonego czekania.
Klemens Grudowski „przeciągnął trzydziestkę". Od dnia urodzin zdawało mu się, iż wparł się w życie, niby klin dębowy w szczapę sękatą, nieustępliwie zwartą. Wszystko dookoła, jeszcze doniedawna niepostrzegalne, wmawiało się oczom jego szczególną urodą. W perspektywie widzenia rósł i potężniał kształt nadziei, nic zgoła nie mający wspólnego z blademi cieniami nadziei, resztkami zamierających sił, wymierającemi w uzdrowisku w Szwajcarji.
Poprzez łagodne ciepło, ustępującej wiosny, zaczęły się, niby przez tkań przejrzystą, przesączać skwarne powiewy lata. Słońce zalało złotemi falami obszary pól. Klemens zaczął doznawać radosnego poczucia posiadania ziemi i władzy nad nią. Czuł się wspólnikiem i sprzymierzeńcem mocy najwyższych, wszystkiem kierujących. Cały jego systemat filozoficzny spomroczniał i wykoślawił się w obliczu jakowejś bezmiernie sprawiedliwej prawdy i praw, rządzących wszystkiem dokoła niego istnieniem. Olśniła go piękna interesowność każdej najmniejszej, żywej jedności. W interesowności tej dojrzał przyczynę niezmąconej harmonji ogólnego wyrazu.
Był to wówczas, zaprawdę, poranek życia Klemensa. Jasność słoneczna przeniknęła nawskroś jego duszę, rozświetliła widzenie rzeczy i wskrzesiła zdolność zachwytu, niemal dziecięcą. We własnem pojmowaniu, był człowiekiem wysuniętym w jasność na czoło ludzi, w cieniu wiecznym ukrytych, ludzi, nie postrzegających nic krom swoich potrzeb. Przyzwyczajony do roztrząsania wszystkiej w sobie obecności uczuć i wrażeń obejmował umysłem, niby człowiek drugi, zjawiskowy stan własnego istnienia. Zerwał, mimowolnie zresztą, wszelką łączność z pozorami rozumu świeckiego. Odwracał się ze wstrętem od niepięknej literatury codziennej, od wszelkich „Głosów“, „Prawd“ i t. p. zadrukowanych czworokątów papieru, cuchnących kłamstwem, zgniłą wątrobą i żółcią. Poznawszy siłę możliwości różnorodnej, leżącej w zanadrzu ciemnem każdej jedności żyjącej, nie był w stanie zadziwić się niczemu. Nie mógł sobie wyobrazić faktycznej nowiny, jako czegoś zgoła nieoczekiwanego i osobliwego.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Wnet po grozie burzy lipcowej, kiedy to Klemens prawie fizycznie dostrzegł dwoistość wewnętrzną treści własnego istnienia, nad ścierniskami miedzborskiemi zagrały, niby organy, śmigi samolotów. We wsi zmąciło się życie. Strach pomknął przez pola. Nocą zawyły psy dworskie. Klemens zauważył, że pusty dotychczas dwór nagle opustoszał zupełnie, że życie z pięciu wielkich niezamieszkałych pokojów przeniosło się do jego pokoju i otacza go bez przerwy jakowymś kręgiem wyczekiwania, że w nocy czatuje przy jego łóżku i kłóci mu sen. Nie starając się poznawać przyczyny tych wyraźnych zmian, Klemens czekał na wyjaśnienie tajemnicy samej przez się. Czekał niedługo.
W pierwszą niedzielę sierpniową zaryczał las echem ponurem i złowróżbnem. Nad wieczorem, stoczem wzgórza, zjechały na podwórko folwarczne czwórki kozackie, zaś o świcie zwlokły się zdrożone gromady rosyjskiej piechoty. Przez trzy dni przybysze rządzili się w Miedzborzu, czyniąc wszystkiemu, dozwoloną prawem wojennem, krzywdę. Na czwarty dzień goście Grudowskiego, podpaliwszy dwie sterty ze zbożem, uciekli w popłochu na północ. Od strony zachodu z wiatrem nadlatywał pojęk wystrzałów armatnich i zapach spalonego drzewa. Inne przyszło żołdactwo. Klemens żył w przeciągu ustawicznie otwartych drzwi, w rozgwarze obcym jego życiu całe trzy miesiące. Wojna zrzuciła go, zmiotła, jak huragan z wyniosłości nastroju; wyrwała na usta skargę w postaci kaszlu, szarpiącego boleśnie wnętrze. Odezwało się i upomniało dawne sumienie. Klemens wyjechał do Warszawy. Rozejrzał się zmartwiałem, obojętnem okiem po wielkiem, nieznanem mu dotychczas mieście i idąc za wolą zmęczonego ciała, wgramolił się na czwarte piętro, by w pokoju typowo kawalerskim, zlekka umeblowanym, odpocząć, przedewszystkiem odpocząć. Otoczony, nie tyle troskliwą opieką, ile podejrzliwą ciekawością Marcelowej, Klemens, nie próbując wprowadzać ładu w rozgardjasz myślowy, powstały za sprawą wypadków ostatnich miesięcy, czekał na chwilę, któraby mu się czemś szczególniejszem narzuciła. Wiedział z długoletniego doświadczenia, że każde istnienie, niezależnie od otoczenia, od rozmiarów pola działania, zdolne jest często bezwiednie wywołać, czy wykrzesać dla siebie interes życiowy. Otoczeniem Klemensa bezpośredniem i pośredniem, zarówno jak polem działania, był czworokąt pokoju, meble (powstrzymajmy się jak najdłużej od wyliczenia ich) i nieznajomi sąsiedzi, bytujący za ścianami, bynajmniej nie martwemi dla wrażliwości Grudowskiego.
Wylegując się na wyraźny rozkaz ciała większą część doby na żelaznem łóżku, ustawicznie drżącem i postękującem, Klemens nawiązał szczególną łączność duchową ze wszystkim kształtem użyteczności codziennej.
Wiedział już dobrze, że gięte wiedeńskie krzesło, stojące między szafą i piecem, spotkał jakiś zawód życiowy, że wysunięta „na spocznij“ prawa, przednia nóżka krzesła jest tknięta paralitycznym bezwładem i że każde dotknięcie tego sprzętu ludzką ręką sprawi mu wielki ból. Wiedział także, że szafa orzechowa, zasłaniająca drzwi do przyległego pokoju, tak łatwo się przeraża, jak stara panna w czasie sprawowania tajemniczego obrządku ubierania się, że, raz zbudzona w nocy, wybija się zupełnie ze snu i narzeka na los swój zły różną mową i sposobami aż do rana. Poza tem Klemens zauważył, że owa szafa nieproporcjonalnie szeroka do wielkości pokoju kryje istotnie jakąś tajemnicę i jest bardziej niż inne sprzęty podejrzliwa i nieufna, najoczywiściej zaś w stosunku do wielkiej skórzanej walizy Klemensa, nadto już pewnej siebie i lekceważącej sobie wszystko, prócz kurzu, który ją dosłownie przejmował dreszczem. Wogóle, jak Klemens zdołał dostrzec, stosunek mebli, które zastał w pokoju, do owej jednej z dwu skórzanej walizy od pierwszego dnia był wrogi. Łóżko, by nie patrzeć na nią, wlepiło wzrok w sufit, biała blaszana umywalka wolała utopić oko w kuble, niż położyć je na wyniosłej piersi walizy, nie mówiąc o szafie, dającej baczenie na swą sąsiadkę od wewnątrz przez szparę. Nawet stół gapił się wołowemi oczyma z wypukłości swych toczonych nóg na walizę z przerażonem zadziwieniem.
Najbardziej jednak zadziwiały Klemensa ściany. Granice, jakie stanowiły do dalszego porozumienia się ze światem, posiadały duszę tajemniczą wszystkich granic. Każda z nich miała w sobie coś z mądrego pośrednika, każda z nich wysławiała życie, którego strzegła, w sposób najdoskonalej dyskretny. Przemawiając w zasadzie jedynie do zmysłu słuchu, podawała za sprawą wyobraźni wszystkim zmysłom zespoły obrazów w rodzaju widowisk teatralnych. Tłumaczyła przypadkową mowę dźwięków na najdokładniej, pod względem psychologicznym, skonstruowane fragmenty dramatyczne. Nawiązywała nić porozumienia się i stałego porozumiewania się kilku istot zupełnie nieznajomych, nigdy wzajem się nie widzianych.
Z czasem kilku, zaledwie, dni Klemens, dzięki wczuleniu się w dwie równolegle biegnące płaszczyzny, wykreślające długość pokoju — zwiedział się o nastroju panującym w dwóch sąsiednich pokojach. Następnie dzięki pewnym skojarzeniom różnych podsłuchanych dźwięków, wywnioskował charakter i w przybliżeniu wiek (nieomylnie) sąsiadek. Ściana lewa — ta właśnie, pod którą stało łóżko Klemensa w chwilach obecności sąsiadki w swoim pokoju — stawała się, niby czyjaś ręka, niezmiernie czujna i wrażliwością wygładzona. Treść życia pokoju z lewej strony z każdą godziną była dla Grudowskiego coraz bardziej uchwytna; natomiast ściana prawa była tak głucha i milcząca, że Klemens nie mógł w żaden sposób przejrzeć jej wyczulonemi nerwami i wniknąć w obszar cudzego życia.
Grudowski — człowiek wytrącony z życia, niby kołek z miejsca przeznaczenia wypchnięty i porzucony na ziemię — postanowił notować wszystko, co mu osobliwa praca, jako wynik codzienny dawała.
W ową pracę wglądały z jednej strony roziskrzone ślepia gorączki, z drugiej niedawny zawód życiowy, wpółprzymykający przyszłość, pogardliwie uśmiechnięty i patrzący zpodełba. Oto jak pracował.
„3 listopada. Zastanawiam się sam, czy pozostawienie łóżka na miejscu, t. j. pod lewą ścianą (lewą, ponieważ przyjąłem okno za głowę mego pokoju) wyjdzie mi na zdrowie. Jestem dosłownie — od wczesnego wieczora aż do północy — obłożony, niby gorącym kompresem, czyjemś zaciekawieniem. Ściana zdaje się oddychać w ciągu tych kilku długich godzin oddechem krótkim i gorącym, lecz tamowanym tak, jak u człowieka, coś podsłuchującego lub podpatrującego. Uwaga moja znajduje się chwilami w stanie wielkiego skupienia i przesuwa się po ścianie, niby wzrok śledzący ledwie dostrzegalne zarazem ruchome na niej ślady. Melodja z Madame Butterfly, tęsknie wymruczana przez niski alt, zaległa jakowemś ciągiem rozbrzmieniem w moich uszach. Zdaje mi się, że każde moje poruszenie na postękującem łóżku jest wcale niedyskretną odpowiedzią na stłumione dźwięki wyśpiewanej melodji. Wogóle o dyskrecji nie może być mowy. Słuch pochwytuje i wczula się w znaczenie dźwięków, od których prawdziwy gentleman odwróciłby niezawodnie wszystkie swoje zmysły“.
„Ściana zależnie od chwili to stokrotnie zwiększa się, to kurczy się i ogranicza do przestrzeni, dokładnie odpowiadającej gorącym promieniom oddechu“.
„4 listopada. Trudno mi doprawdy spamiętać wszystkie wydarzenia dnia. Każde z nich było tak subtelne, tak niepostrzegalne, że tylko pewna ogólność wrażeń jest względnie możliwą do ujęcia i zamknięcia jej w słowach“.
„Ściana, pod którą spędziłem noc, zbudziła mnie punktualnie o ósmej godzinie. Westchnęła i jakby przeciągnęła się, oznajmiając mi początek dnia. Od tej chwili zaczęła się moja praca, mianowicie to pokonywanie trudności i ustawicznych oporów, jakie mi w pierwszym rzędzie nastręczyło z gruntu fałszywe pojęcie o bezwrażliwości t. zw. rzeczy martwych. Brak inicjatywy nie jest jeszcze przecież dowodem niemej martwoty. Każdy przedmiot ożywiony jest niezmiernie czułym duchem łączności. List może, mimo największe pozory prawdy, być jednem wielkiem kłamstwem lub podstępem, podczas gdy mowa ściany zawiera zawsze tylko prawdę. Jestem przekonany, że żadne fałszywe uczucie lub zamiar nie przedostaną się przez usta i gardło tego pośrednika. Dźwięk nie jest tu jedynym sposobem porozumiewania się, przeciwnie jest hałaśliwem powikłaniem i postrzępieniem ciągłości rozmowy kilku istnień zupełnie sobie nieznajomych — bezgłośnej rozmowy wtajemniczonych“.
„Policja śledcza, która zapewne nieraz miała sposobność słyszeć bezdźwięczny szept, skargi, zeznania, świadectwa, oburzenia lub cierpienia rzeczy martwych może zapomocą takiego niezmiernie cierpliwego, nadewszystko nieprzerywanego wtajemniczenia się wykryć sprawców niejednej zbrodni. Chodzi o to, aby obudzić i pobudzić do działania ducha łączności przedmiotów“.
„Duch łączności ściany lewej mego pokoju żyje na podobieństwo silnie naprężonego nerwu“.
„Od przebudzenia się aż do godziny dziesiątej, t. j. w ciągu dwu godzin nie byłem ani na chwilę sam, mimo, iż w czterech ścianach mego pokoju nie było nikogo, prócz mnie. Każda moja myśl, każde moje poruszenie się, nieomal spojrzenie każde, było pytaniem lub odpowiedzią, częścią długotrwającej rozmowy z kimś, kogo w moim pokoju tak doskonale zastępuje powierzchnia lewej ściany“.
„O godzinie dziesiątej przed południem zostałem sam. Po dwukrotnem trzaśnięciu drzwiami i zgrzycie klucza w czyimś zamku ściana moja stała się śmiertelnie niemowna“.
„Poczułem się zupełnie osamotniony, jednocześnie senność zaciążyła mi na powiekach. Jedynie dzięki wielkiemu wysiłkowi woli udało mi się przemóc natarczywą chęć drzemki. Wszelki duch łączności, ożywiający przed chwilą lewą ścianę, zniknął zupełnie. Nakazałem sobie skupienie uwagi na ścianie prawej, pod którą stała zmęczona i wiecznie narzekająca szafa. Ten wielki, zdawało się, rozłażący się we wszystkie strony mebel zasłaniał drzwi zamknięte na „amen“ i znajdujące się mniej więcej w pośrodku ściany prawej. Mimo świadomy przymus woli, każącej mnie wczulenie się w pionową płaszczyznę, ściana prawa nie odpowiadała mi żadnym, choćby nerwami pochwytnym, znakiem. Każdy dźwięk, docierający wnętrza mego pokoju, zamykał się tajemniczo do wewnątrz siebie, jakby wracał treścią swoją do źródła przyczyny. Nie zdradzały go żadne promienie lub drgnienia, słowem nic, coby pozwalało nawiązać jakąkolwiek bądź porozumiewawczą łączność z istotą sąsiedniego pokoju. Nie zdawało mi się również prawdopodobne, przynajmniej narazie, obudzenie „ducha łączności“ bezwzględnie zaklętego ludzkiem istnieniem w ścianę“.
„Na usiłowaniach, narazie próżnych, zwiedzenia się czegoś lub dotarcia do wnętrza, doskonale opancerzonego i zamkniętego, straciłem kilka godzin“.
„Około godziny trzeciej wyszedłem na obiad. O godzinie piątej, przestępując próg mego pokoju, zauważyłem, że ściana lewa żyła niecierpliwem oczekiwaniem mojego powrotu. Po zamknięciu drzwi powitała mnie wyraźnie czyjaś obecność. Powstanie to wyraziło się w błyskawicowym rzucie spojrzenia na mnie wszystkiej rzeczy, znajdującej się w moim pokoju. Do późnego wieczora bez przerwy, głównie jednak bez przeszkód, prowadziłem niepokojącą i wyczerpującą rozmowę uczuć, tematy zaś do niej poddawał mi natchniony przez dwoje istnień duch łączności“.
„Zasypiając miałem jedyne pragnienie: aby nie nastąpiło ludzkie zwykłe i bezpośrednie wyjaśnienie tego, co zawdzięczając pośrednictwu rzeczy t. zw. martwej było przedziwnie tajemniczo jasne“.
„Paradoks! Hm?“
„Wyjaśnienie byłoby śmiercią, zohydzającą cały czas pracy i pracę samą, ściana prawa milczy, jak spojrzenie umarłych oczu“.
6 listopada. Wczoraj z rana wszedł do mnie, oczywiście przez pomyłkę, listonosz, człowiek, naogół cieszący się wielką sympatją ludzką“.
— Czy tu mieszka Helena Kosińska? — zapytał na progu.
— Nie! — odpowiedziałem.
— A gdzie?
— Nie wiem!
„Po chwili posłyszałem wzdłuż lewej strony te same pytania listonosza zwrócone do mej — teraz już nieomylnie i bezpiecznie — sąsiadki, której odpowiedź niechętna i pospieszna brzmiała: „Naprzeciwko!“
Szafa stęknęła. „Tak tutaj“ — posłyszałem jakby w jej czeluściach przepadły głos mej, również, sąsiadki, jak się przed chwilą dowiedziałem, Heleny Kosińskiej“.
„To, czego obawiałem się, mianowicie: wyjaśnienia, zbliżało się i już zdawało się zalegać mój pokój, pustką wszędy nawskroś dającą się przeniknąć nawet odruchem spojrzenia“.
„Słowo: „naprzeciwko“, powiedziane przez nieznajome mi istnienie, ożywiające ducha łączności lewej ściany, zarówno, jak słowa potwierdzenia: „tak tutaj“, zaległe w szafie, powiadomiły mnie o tem, co było niejako podnóżem celu mojej codziennej pracy“.
„Obnażenie istoty celu było już sprawą chwili. Praca moja — jeśli kto chce, np. jakiś społecznik, osobliwy, bo nawet dziwaczny — była bliska zniesławienia. Zniesławienie oczywiście zniekształcało, aż do zbyteczności, każdy wysiłek i pracę ciągłą, jako pewien interes bytowania zamieniało na zwykłe usiłowania zaspokojenia chwilowej ciekawości“.
„Rozmyślania moje, komuż nie wydadzą się one skażone bakcylami choroby, przerwały odgłosy, przedzierające się przez prawą ścianę i zapadające głucho na dnie szafy“.
„Odróżniałem kolejno: nasamprzód radosne uniesienie, spazm półuśmiechów szczęścia, następnie powtarzanie w ekstazie czyjeś spieszczone imię „Sew, Sewuś, Sewula!“, wreszcie zalęknienia i cichy szloch stroskania zawiedzionego. Każdy dźwięk, czasem zaledwie słuchem moim pochwytny, tłumaczył doskonale wszystką falistość i nadmierność uczuć sąsiadki mej, Heleny Kosińskiej. Po tem „tak tutaj“ i po dźwiękach, tłukących się we wnętrzu wielkiej szafy, zrozumiałem chłodną obojętność i nieprzystępność ściany prawej“.
„Pokój Heleny Kosińskiej stanowił całość i tworzyła ją kompozycja życia, doskonale zorganizowana i zamknięta. By obudzić ducha łączności ściany prawej, trzeba było z onej sąsiedniej całości przenieść do mego pokoju choćby jeden szczegół — inaczej wszelka możliwość pracy (jeszcze o niej nie zwątpiłem) była wykluczona“.
8 listopada. Wszystko odbyło się zgodnie z mojemi przypuszczeniami. Jeden z trafów, których dziesiątki nasuwa nam bliskie sąsiedztwo na każdym kroku, zdziałał, że bezpośrednie wyjaśnienie zabiło cudowne pośrednictwo, inaczej ducha łączności, zamieszkującego lewą ścianę mego pokoju“.
„Praca moja została powtórnie (ciesz się, zdrowy człeku!) zohydzona“.
„Poznałem osobiście (nie wiem dlaczego to słowo „osobiście“ tak bardzo mi się nie podoba) moją sąsiadkę, odgrodzoną ode mnie (zrozumcież, na Boga, mój obecny cynizm!) na szczęście grubą lewą ścianą“.
„Ach, moja sąsiadka to naprawdę „une belle blonde“ pulchna i nieco przerośnięta na drożdżach swych czterdziestu ośmiu lat. Ma czoło kwadratowe pod wałkiem połyskującego złotowłosia; bieleje ono białością bezwstydną i wyzywającą. Pod niem, po obydwu stronach charakterystycznej u niej wklęsłości nosowej, wyłupiają się przymilnie i pożądliwie, ku poznającemu ją „osobiście“, dwa wilgotne i spłowiałe bławatki. Zanim „poznający osobiście“ ochłonie z wrażenia, jakie sprawiły nań te dwa cuda, już okrągły filarek nad ustami przytwierdzony, mający pretensję do miana nosa, czatuje na jego wrażliwość. Zaskoczoną zaś tyrpie, tarmosi, miętosi i poniewiera do łez, albo do nie dającego się opanować i powstrzymać śmiechu. Na nic takt, uprzejmość, lub boska wyrozumiałość i pobłażliwość. Poznający osobiście musi się śmiać i wyśmiać z podziwu“.
„Ja płaczę!“
„Więc to ona — myślę sobie ciągle — trzymała uwagę moją w stanie osobliwego skupienia, ona to wczarowywała w ścianę życie tajemnicze, zwodne, głębokie?“
„Czemu ją poznałem osobiście?
„Dlaczego zwiedziałem się o powolności mojej pożądliwości jej ciała?“
„Dlaczego?“
„Zaprawdę muszę płakać, bo mi odebrano rozkosz pracy!“
„Muszę czem prędzej zniszczyć jej ślady. Podrzeć zaraz wszystko, co spisała moja ręka, odebrać słowom ich znaczenie“.
„Pogadajmy lepiej z duszą termometru. Tak sobie cichutko, sam na sam“.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Listopad jest jednym z tych miesięcy roku, kiedy nawet podleczony suchotnik czuje się mocno onieśmielony. Żyje ukradkiem, myśli pośpiesznie i bojaźliwie, chodzi chyłkiem, podczas snu budzi się często i ustawicznie lęka się czegoś. Wyobraźnia, nadmiernie podniecona przez gorączki ponocne, maluje przed oczyma obrazy pełne grozy. Wyczerpanie i osłabienie — właściwy stan suchotników podczas dnia, każe wszystkim zamiarom i nadziejom odwrót w głąb chorego organizmu. Noc napełnia mózg życiowemi nieprawdopodobieństwami — dzień opróżnia go z życiowych prawdopodobieństw. Jedyną chwilą pełni władz umysłu i zmysłów jest godzina zmierzchu. Suchotnicy wówczas wyzyskują niejako nieporozumienie się dnia z nocą na swoją korzyść. W tej godzinie przesilenia łapczywie podejmują porzucone plany przyszłości i rozwijają je, jak ludzie zupełnie zdrowi i silni.
Klemens Grudowski znał ten miesiąc. Od kilkunastu lat rok rocznie płacił mu daninę. Próżno starał się jakimś przemyślnym sposobem ominąć go. Czas jednak nie dał się oszukać. Treść jego wyglądała i straszyła w głębi perspektywy. Kiedy się zbliżyła, wchłaniała w chłód wilgotny, złowrogi. Onieśmielała i zacieśniała życie brudnem, płaczliwem zachmurzeniem.
W Polsce, Francji, Szwajcarji listopad jednakim strachem stawał na drodze życia Grudowskiego. Trzeba było się przyczaić i w zabezpieczonym kącie przeczekać czas nieprzyjazny. Przyjdzie przecież zima i suchemi palcami mrozu wydusi z powietrza złośliwego i niszczącego ducha jesieni. Klemens, „przeciągnąwszy trzydziestkę“ dobrej nadziei życia nie tracił, choć w ostatnich dniach częstotliwe targanie piersi przez napady kaszlu niepomału mu dokuczało i złe chwile minionego życia przypominało. Z czwartaka przestał ostatnio schodzić zupełnie. Za drogą opłatą, ku niememu i głośnemu podziwowi całego wysokiego piętra, znoszono mu do kawalerskiej ciupy tajemnicze potrawy w błyszczących platerach, kompoty i mleka z lodem w kryształach. Marcelowa szczypała z pieniędzy na śniadania i inne wydatki stałe procenty. Dziwnego lokatora „z pod szesnastego“ szanowano, ale i podejrzewano. Główną przyczyną podejrzeń było ciągłe przestawianie przez Klemensa gratów w pokoju. W niespełna miesiąc, prosty, sosnowy, zaledwie pobajcowany stoliczyna już pięć razy zmieniał swój posterunek.
Ostatnio Grudowski bez niczyjej pomocy wszystkie, nazwijmy je meble, poprzerzucał: szafę przepchnął na miejsce łóżka, łóżko przesunął na miejsce szafy, stół pod okno, walizy pod stół, krzesła ustawił rzędem pod ścianą, nie darował nawet blaszanej umywalce, którą umieścił, nie zwracając uwagi na zgrzyty niezadowolenia, w równej linji z szafą.
Pokój zmienił wygląd zupełnie.
Drzwi, prowadzące do pokoju Heleny Kosińskiej, bez klamki, zabite i zamknięte na wieczność, jaśniały w ścianie niby jakoweś blade straszydło, stojące nad łóżkiem, którego suchotnik prawie że nie opuszczał.
Klemens z umysłu przeniósł łóżko pod prawą ścianę. Dwa względy zasadnicze przemówiły za tem: po pierwsze ściana lewa obmierzła mu zupełnie zaraz po poznaniu sąsiadki — pulchnej i przerośniętej blondyny; po drugie tajemnica Heleny Kosińskiej, zamknięta niemą ścianą prawą, ściągała jego uwagę, niby ziemia wszelki ciężar. Względy zaś owe tłumaczyło mnóstwo szczegółów.
Klemens doszedł do wniosku — kojarząc przypomnienia treści ostatnich dni z wyglądem sąsiadki, odstręczającej go najbardziej przez łapczywość jej spojrzeń — że istotą ich obopólnego zaciekawienia było jedynie podrażnienie zmysłów. Stan ten nakazała i wywołała intymna potrzeba dogasającej kobiety, zamkniętej i samotnej. Klemens z obrzydzeniem i niemal ze wstrętem uświadomił sobie obecnie swoją niedawną uległość, złorzecząc jednocześnie swej zależności myśli i sposobu życia w ciągu kilku dni.
— To nie dla mnie! — oburzał się, prawie głośno. Inny na mojem miejscu możeby się wplątał w jakiś romans, możeby pomaszerował z nią do ołtarza, a może, któż odgadnie, obdarzyłby nawet ją i siebie pokracznym i przemądrzałym owocem miłości półwiekowej. Odstępuję te wszystkie przyjemności prawowitym członkom społeczeństwa.
Cała powierzchnia lewej ściany pokryła się nagle dla oczu Klemensa obślizgłą warstwą nietajonego pożądania kobiety, której jego oburzenie odejmowało to prawo. Szafę postawił w takiem miejscu pod ścianą, iż dosłownie ciemna jej plama połykała i wewnątrz siebie traciła wszystkie jego nawet mimowolne spojrzenia. Wzrok jego z konieczności teraz skupiał się na ścianie prawej, ściślej na bielejących w niej drzwiach.
Pewnego późnego wieczora dostrzegł cieniutki promień światła, przedostający się przez wąską szczelinę w drzwiach do jego pokoju, jeszcze nieoświetlonego. Klemens ostrożnie i uważnie przypatrzył w szparę, nic jednakże nie dojrzał prócz dwu desek w podłodze. Szczelina była tak wąską, że nie pozwalała oczom objąć większej przestrzeni. Ucieszył się jednak, jak dziecko. Całą noc i większą część następnego dnia przeleżał bez snu w niecierpliwem oczekiwaniu chwili, kiedy Kosińska wyjdzie z domu. Wyszła, jakby naprzekór, wtedy, kiedy przyniesiono mu obiad. Klemens po odprawieniu kelnera, zamknął się na klucz i zapominając o obiedzie, wziął się do zbadania powierzchni drzwi ślepych, pozornie łączących dwa pokoje: jego i Kosińskiej. Szpara znaczyła się w miejscu wycięcia ornamentacyjnego między szablonowym czworokątem i ramą. Po lekkiem zdrapaniu miejsca dookoła szczeliny zauważył, że między ozdobnem wyżłobieniem, a ramą znajduje się łączący ów ornament i ramę pasek stwardniałego i następnie pomalowanego, jak całe drzwi — kitu. Klemens bez namysłu i długiego trudu przy pomocy scyzoryka wyjął ze szpary długi kawałek stwardniałej masy. W drzwiach zaczerniał otwór szerokości palca. Grudowski z bijącem sercem przywarł okiem do grubej szczeliny. Zdawało mu się przez chwilę, iż oto udało mu się wtargnąć w głąb wielkiej tajemnicy, strzeżonej przed nim wszystką mocą i wolą cudzego życia. Naprzeciw otworu w przyległym pokoju stała szafa z lustrem, które ukazywało oku Klemensa całe wnętrze pokoju wraz ze szparą w drzwiach świeżo przezeń poszerzoną. Wydłubany kawałek zeschniętego kitu Klemens zachował w całości poto, aby, bądź to w czasie sprzątania pokoju przez Marcelową, bądź to podczas dnia, kiedy obserwacja była z jakich bądź względów niemożliwa, otwór dopasowanym kawałkiem założyć i wrócić drzwiom pozór nieprzeniknionej całości.
Od tej chwili, mianowicie od wniknięcia patrzeniem w życie Heleny, życie Klemensa jeszcze bardziej niż dotychczas zwarło się i zamknęło. Żadna prawie myśl nie ulatywała z czwartaka w świat, zapalony wojną. Wspomnienia zdrętwiały i osiadły na dnie. Czasem tylko, gdy ulica, dom cały, lecz głównie, gdy pokój Heleny zalegała cisza nocy, na chwilę przed snem wyrajały się myśli i wlokły go za sobą po drogach osobliwych rozumowań. Myśli te jednak nie były niżnemi odpryskami, jakiejś nieznanej Klemensowi całości — przeciwnie, były rodzonemi odszczepami, wykarmionemi i wyrosłemi z jednych i tych samych co najstarszy konar — korzeni. Poczęła je sprawiedliwa, więc bezlitosna i bezwzględna prawda życia — podglebie żyzne lecz pokryte starą i twardą skorupą praw nakazów i zakazów. Ta prawda, która tak oczarowała Klemensa w Miedzborzu. Ta prawda, która jako najwyższe piękno wskazała mu interesowność t. j. łączność cudowną i nieskończoną między najmniejszem i największem istnieniem.
Rozmyślania przedsenne Grudowskiego były powrotnem podejmowaniem pracy przy wykonywaniu z ślepej granitowej bryły kształtu życia pozaspołecznego. Społeczeństwo — to, według genjalnego Balzaka, druga natura człowieka, wmawiało się wżycie Klemensa znaczeniem wręcz potwornem. Jako suchotnik uważał się za jednostkę, stojącą poza granicami społeczeństwa.
— Choroba moja — owe domniemane zło, jest przecież, gdy głębiej się nad tem zastanawiam, najwyższem dobrem mojego życia. Pozwala mi, jako wydziedziczonemu od urodzenia członkowi społeczeństwa, mieć jedną tylko naturę. Czyż nie powinienem być jej za to wdzięczny? — stwierdzał z zadowoleniem, po dokuczliwych objawach choroby. — Gdybym był zupełnie zdrów, niezawodnie nie miałbym chwili czasu, obowiązki społeczne odebrałyby mi go zupełnie. Obowiązkiem społecznym jest przecież między innemi kręcenie się dookoła dźwięków, wypuszczonych przez szantażystów życiowych pod sam nos swych współczłonków społecznych. Dźwięków takich, jak altruizm. Czyż może być coś ohydniejszego, obrzydliwszego od altruisty ? Czyż możemy sobie wyobrazić Boga — altruistę? Bóg jest jak miłość! cóż bardziej egoistycznego ponad miłość? Miłuj bliźniego twego, jak siebie samego, to znaczy, żądaj od niego tego samego, czego żądasz od siebie dla siebie — myślał z mózgiem rozpalonym gorączką, dopóty, dopóki sen go nie zmorzył.
Wszystka filozofja Klemensa, zachwiana podczas jego pobytu w Miedzborzu, zyskała teraz nowe fundamenty i podpory. Wspierały się one na jego samotności, na nawycznem już tworzeniu swego wszechświata w granicach tej samotności obwarowanej i zaryglowanej. Do wewnątrz jej Klemens wpuszczał wszystko według własnej woli i potrzeby, natomiast nie wypuszczał z granic jej nic nazewnątrz.

Podpatrywanie przez szczelinę w drzwiach czyjegoś życia charakteryzowało Klemensa bardzo jaskrawo.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Żyznowski.