Przejdź do zawartości

Strona:PL Miciński - W mrokach złotego pałacu czyli Bazylissa Teofanu.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jakoby krostą zaraźliwą —
gdyż nad lues i nad trąd gorszą jest miłość —
do Marnego Człeka!

(Wchodzi Bazileus Nikefor z obnażonym w ręce mieczem)
B. NIKEFOR: Widzę, że tu płonie jakiś ogień. W jego świętych blaskach będę mógł zakończyć swe istnienie. Mieczu, byłeś w mych ręku srogim rozcinaczem drzewa życiowego!
Jakkolwiek powstała Dusza — jest mi już Absurdem: smutnym ciężarem niewinnych zbrodni, wiecznem nieporozumieniem Woli — z jej urzeczywistnianiem.
Zejdź z moich pleców pako przegniłych okrętowych lin — nie chcę, o Życie, czcić dłużej Ciebie, ty nędzo Syzyfa!
(Miecz opiera o pierś obnażoną).
(B. Teofanu wstrzymuje mu rękę, tę rękę całuje, przyklękując).
Co czynisz?
(wyrywa rękę)
Jadowita tarantulo, ukłuj otwarcie mnie śmiertelnym hakiem — lecz nie oplątuj jedwabistymi sieciami swych jakoby w nieskończoność lecących wejrzeń!
Ty, —
gdybyś chodziła po ulicach, sprzedając swe wdzięki za jednego i pół solida — mógłbym nad Tobą się litować — i przeznaczyć do Monasterionu z pracą wśród ogrodów. Lecz jesteś nędzniejsza od najnędzniejszej rzeczywistości — Ty Majo, Niebycie, odziany w szaty, nabierający istnienia dopiero w łożu z lichym komedjantem!
Ty Bazyliszku — czy masz Ty serce choćby dla swojego ludu?