Przejdź do zawartości

Strona:PL Miciński - W mrokach złotego pałacu czyli Bazylissa Teofanu.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
wprawdzie odwiedzasz więźniów, którzy przykuci na krótkim łańcuchu gniją za żywa —
i jeśli wyjdą z lochu — są już złamanymi starcami.
Ty chodzisz tam, jakby do rzymskiej łaźni po ciepłe wzruszenie z krwi i umęczeń!
Ty, gamratko w purpurze, masz ciało jędrne, jak pęd wiosennego drzewa, bo Cię wymasowały spojrzenia cynicznych żołdaków!
Jeśli chcesz mnie do furji przywieść, że Cię za nogi chwycę i rozbiję Twój mózg o skały, jak Polifem ludojad uczynił z towarzyszami Ulissesa —
to pomyśl na jedno mgnienie! zdradź błyskiem oka to pyszałkowate mniemanie — że ja Nikefor, Mistyk i Kosmokrator, chciałem życie sobie odjąć z powodu niewywzajemnionej miłości od Ciebie, Chimery: wężu, kocico — i biedna oszukana — kozo!
(chce odejść).
B. TEOFANU: Już wszystko wyjaśnione.
Przez łzy uśmiecham się, patrz — liche źwierzątko, co mi ssało serce, już zeskoczyło —
patrz w moje oczy —
zali tak wygląda miłośnica lichego człowieka?
Nie miłość to była, lecz urzeczenie.
Teraz zauważyłam obcy sygnet na mojej ręce — lecz sygnet ten pod wpływem Ognia na Ołtarzu — utracił już swą złoczynną moc.
B. NIKEFOR: Sygnet z mej ręki? —
ha, pomnę — dałem Welii, aby mi zaczarowała:
chciałem zdobyć miłość niedosiężną!
Tak, były to straszne czasy, gdym wierzył w wilkołactwo i w Trójcę — —