Przejdź do zawartości

Strona:PL Miciński - W mrokach złotego pałacu czyli Bazylissa Teofanu.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
TEOFANU: Zwalone drzewo przebacza tylko burzy!
B. ROMAN: Tak, gdybym był piorunem — lecz jestem dziecko drżące przed tajemniczą grozą Twojej duszy — otrułem ojca jako Twój niewolnik, chociaż mi słowem jednem nie rozkazałaś — otrułem, aby nie przyciemniał gałęźmi Twej krasy, o Ty z nad doliny umarłych kwiecie asfodelu! otrułem, aby pokazać, że ci oddałem moją duszą za cień niczego — i cóż, że mi jest straszno spojrzeć wstecz?!
TEOFANU: Przeminęło — oto wyrok, jaki rzeczy minione wydają na siebie.
B. ROMAN: We mnie żyją i jak w bębnie indyjskim głos ich rośnie z oddalenia. Ach, czemuż nie mogę ci mówić dawnem Anastazyi imieniem, jak wtedy gdyś była bóstwem w karczmie swego ojca Kraterosa wśród skał Lakedemonu — i gdym cię odwiedzał przy źródle starego zielonego Fauna
alboż ci nie żal tych czasów?
TEOFANU: Każ maglabitom aby zamknęli wieko trumny.
B. ROMAN: — nad wspomnieniem?
(Teofanu z nieukrywanym uśmiechem pogardy odwraca się. Bazileus Roman daje znak — eunuchy w białych strojach biorą Bazileusa Romana i Teofanu pod łokcie i wyprowadzają na stopnie ku tronom. Wsparcia dla pleców migocą tysiącami rubinów nad głowami wielkie złote aureole przeryte krzyżem).
B. ROMAN: W tym ewangeliarzu mam legendę o świętym Jerzym i królewnie indyjskiej — wyszperał mi ją pewien mnich Choerina, karany za sodomię — będę ci ją czytał półgłosem, a ty czasem westchnij, jakby to była modlitwa...