Przejdź do zawartości

Strona:PL Miciński - W mrokach złotego pałacu czyli Bazylissa Teofanu.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Winą mą, że nie mogłam zabić tego, który mi przyniósł dobrą wieść, iż obłęd miłości ku Marnemu był przywidzeniem!
Jeśli mi ufasz jeszcze — patrz we mnie! ja porwę Twą duszę —
zatrzymam ją, choćby sam Zgon z tronami Furyj swych wzywał o nią —
lub z Tobą pójdę, będę z Tobą razem w grobie, przez to, iż Ty we mnie uwierzyłeś!
Rozwierasz oczy —
Miej litość! — surowe straszliwe Twe spojrzenie, jak na ikonie krwawego Jezusa, gdy sądzi w Dniu Ostatecznym!
Na krzyż — na krzyż chcę!
Nie z poddania się Bogu —
nienawidzę go odtąd i na wieki — wyzywam go na bój bez miłosierdzia.
Ja — Lucifer, umierać będę na krzyżu — spiekielnię lazurowy Nazarejczyka tron.
Każdą krwi kroplą sączyć będę nad ciemną pierś Boga, co łamie nas, tryumfujący!
Ty, Nikeforze, teraz nie umieraj.
Pokonamy razem chrześciaństwo i zgon.
Uwierz w płomienną Jeruzalem mojego serca!
Życie me jest jedną straszliwą mszą, w której odprawiałam Tajemnicę Człowieka. Coraz mi jaśniej!
rozwarły się całe wąwozy świateł w innym wymiarze, już za tym Bytem.
Co mówisz? ha — —
Pęknięty kryształ spoić trudno —
zranione serce zgoić trudno?...
Słuchaj! jeśli męczyłam Cię aż do obłędu —